poniedziałek, 21 grudnia 2015

C.H. Horror Story...

Pod pewnymi względami jestem zdecydowanie nienormalną kobietą...
Mianowicie- nie cierpię sklepów... Tych dużych, molochów wypełnionych mnóstwem stanowisk, boksów, stoisk.
Przyzwyczaiłam się do robienia zakupów w jednej sieci- przyznaję kupuję w sieciówce, ale mam tam wybór dobrych, polskich, uczciwych produktów. Nie mówię, chłam też jest- trzeba umieć wybierać i tyle.
Wracając: Centra Handlowe napawają mnie wstrętem i przerażeniem. Mam dość dobrą orientację w terenie, wrócę z lasu do domu, jednak w C,H. dostaję amoku i głupawki. Zazwyczaj omijam je szerokim łukiem. Jednak nie zawsze da się uniknąć zła :]
Dziś w "imię miłości" odwiedziłam potwora. Miałam plan na zakup prezentowy dla małża- gra plus książka, na podstawie której owa gra powstała. Owszem, mogłam odwiedzić dwa odrębne sklepy jednak w odległości ok. 10 km od siebie oraz minimum 20 więcej do domu. W tym przypadku podjechanie do C.H. odległego od miejsca pracy o 1 km i załatwienia obu spraw za jednym zamachem było rozsądnym pomysłem...

Wjechałam w labirynt braku miejsc parkingowych, pokrążyłam radośnie wokół parkingu (3 km nabite...) w końcu wcisnęłam się gdzieś cudem. Wysiadłam wbijając sobie w głowę fokę- taka radosna nazwa :] "Fioletowa Foka+1, Fioletowa Foka+1" wbijam w głowę i zmierzam do wejścia w paszczę potwora.
Pierwsza zagwostka: skoro zaparkowałam na parkingu PODziemnym, to czemu jestem na 1-szym piętrze C.H.? (zakupy chcę robić na parterze)
Druga zagwostka: w którą stronę na litość mam iść, by trafić gdzie zmierzam? (dodam, że spisałam sobie ulicę- ULICĘ! w C.H! gdzie powinnam iść...
Podążam szybkim krokiem wśród popijających kawkę, jedzących lody, ciastka i drożdżówki "mieszczuchów" i widzę tylko zdziwione spojrzenia, że ja tak pędzę. Po dwustu metrach stwierdzam, że jednak podążam w nieodpowiednią stronę, więc zmieniam kierunek na przeciwny...
Dobra nasza! Zziajana i zgrzana( już wiem po co są szafki przy wejściu z parkingu...) odnajduję księgarnię na "E"... Przepycham się delikatnie pomiędzy tłumkiem ludzi czytających książki, pijących kawę, szukających swych pociech itp... Dopadam do półki z interesującą mnie literaturą- nie ma. Traf chciał, że aż tak głupia nie jestem i sprawdziłam niedawno, że książka jest na stanie. Pędzę (wśród czytających, kawoszy i dzieciatych) do informacji... Jestem w C.H. już jakieś 20 minut, więc zaczynam wydzielać płyny... znaczy pocę się, bo nie wiedziałam głupia po co są te szafki...
Po 10 minutach bezskutecznego oczekiwania atakuję pana przy kasie... Pan ma misję i opowiada mi jaką to fantastyczną książkę chcę kupić... Wiem, do jasnej co chcę kupić! Ciekawe, czy za rok, dwa pan będzie nadal tak pełen entuzjazmu... obawiam się że nie i to jest smutne...
Otrzymuję w końcu upragniony egzemplarz, płacę i uciekam... Niestety czeka mnie jeszcze sklep elektroniczny... Znów w zawiłościach ulic! szukam... Znajduję, wchodzę, gmeram na półce. Nie ma! A internet mówi, że jest. Znajduję "Pana sklepowego", grzecznie mówię czego szukam. Pan dużo mniej grzecznie znajduje na zupełnie innej półce grę, która mnie interesuje- patrząc na mnie z wyrzutem, jakbym to ja ją wcześniej tam złośliwie schowała... Kupuję, wychodzę z wielkim UFFF...
Teraz tylko do domu... I mózg móżdży: zjechałam piętro niżej, to muszę wjechać- ciekawe w sumie: wjeżdżać na parking podziemny :]
Wjeżdżam, gubię się... w prawo, czy w lewo? Nie wiem gdzie jestem i tyle! obstawiam lewo...
Wychodzę na parking. Fioletowo, ale foki nie ma. Szukam, szukam... jak pies gończy, a raczej Lassi... W końcu metodą dedukcji odnajduję ścianę i wzdłuż nie podążam w poszukiwaniu auta. Cudem odnajduję.
Wsiadam, objeżdżam jeszcze z dwa razy zanim znajduję wyjazd...

"Kruk zaskrzeczał NIGDY WIĘCEJ!"

piątek, 11 grudnia 2015

Sound of silence...

Nie mówię...
Od ponad tygodnia pogrążona jestem w wewnętrznej ciszy- odbieram dźwięki z zewnątrz nie wydając żadnych w zamian.
Nie mam bzika, nie stałam się członkiem sekty. Mam po prostu paskudne zapalenie krtani. Nie jestem w stanie wydać z siebie normalnego dźwięku. Poza skrzeczeniem, szeptaniem i pomrukiwaniem nic innego nie jestem w stanie z siebie wydobyć.
I teraz tak sobie przemyślałam, ze to całkiem przyjemne... Ma swoje plusy.
Przestałam bezsensownie wyrzucać odkurzaczowi, że za słabo wciąga, ekspresowi, że za wolno parzy kawę :]
Nie mogę jedynie oprzeć się witaniu z samochodem wsiadając do niego.
Las szumi, szemrzy, strzyka i gwiżdże gdy się człowiek zatraci we własnej ciszy. Słychać chrobot ptasich pazurków na gałęziach, szelest butwiejących liści, zgrzytanie piasku pod podeszwami. Drobne fale jeziora rozbijają się o miękki brzeg. Dużo słychać gdy się wsłucha- z własnej lub narzuconej "woli".
I dziwnym trafem psy bez problemu reagują na gwizd i gest zamiast czekać na słowną salwę. Pani w sklepie szepcze razem z Tobą i reaguje na gesty. Odruchowo, każdy "rozmawiający" z Tobą ścisza głos do szeptu.
Tylko małż się zapomina i z piętra wykrzykuje pytania jakby nie miał świadomości, że nie doczeka się odpowiedzi.
I życzę każdemu takiego doświadczenia- absolutnie nie z powodu paskudnego zapalenia krtanie, ale z własnego wyboru. Niekoniecznie przez dwa tygodnie... chociaż przez godzinę, dwie :]

czwartek, 26 listopada 2015

KLIK- nie lubię

Zimno... Ciemno... Mroźnie...
Nie lubię! Jak ja nie lubię zimy! Mam gdzieś romantycznie ośnieżone drzewa, oszronione krzewy i trawy. Mam gdzieś cudowny, biały puch okrywający wszystko miękką kołderką.
Chcę ciepła, słońca, upału. Chcę radośnie pląsać boso po trawie bez ryzyka odmrożenia stóp. Chcę otworzyć balkon bez narażenia się na zwisające sople z nosa i brwi. Chcę móc iść wyrzucić durne śmieci bez potrzeby ubierania kurtki, czapki, szalika i "relaksów" :]
Nie cierpię zimy!
I nie, nie daję się nabrać na urocze, sentymentalne fotki ośnieżonych szczytów gór i otulonych białą kołderką drzew.
Bo już czuję w kościach machanie szuflą, skrobanie szyb, przedzieranie się przez zaspy do cywilizacji czy na durnym spacerze z psami.
Bo czuję, że muszę iść po drewno do kominka... Teraz, zaraz, żeby palce mogły nadal funkcjonować...
Zimo! Wy...idź sobie gdzie indziej...
A ja idę po drewno...

środa, 11 listopada 2015

Historia drastyczna (nie dla wegetarian)

Co robi wiejsko-miejska kobieta jak ma dzień wolny od pracy w środku tygodnia?
Różnie... Wybiera się z małżem do restauracji; odwiedza/ przyjmuje znajomych, przyjaciół, sąsiadów; wpada w szał porządków (umówmy się, sporadycznie); oporządza ogródek; leni się bezwstydnie itp. itd...
Takie tam przyjemnostki życiowe mniejsze lub większe :]
Problem pojawia się gdy takim bonusowym dniem jest środa... Środa nie w lecie...
Bo wtedy następuje "świniogedon"...
Dlaczego?
Otóż: Pan posiadający wieprzowinkę żywą- bije ją (w sensie uśmierca humanitarnie, a nie okłada bestialsko) w poniedziałek. Taki ma schemat. Wieprzowinka ubita w poniedziałek musi odstać się dobę, czyli do wtorku... Jeśli we wtorek odbierasz 50kg tuszy, to już wiesz co będziesz robić w środę... w wolną środę...
Biorąc pod uwagę, że we wtorek nie ogranicza Cię godzina "spania" i tak masz szczęście, bo możesz dłużej "posiedzieć" porcjując, pakując, siekając i tnąc. I tak wszystkie porcje schabu, karkówki, szynki, żeberek, gulaszu, polędwiczek, boczku itd. zrobiły się wczoraj.
Dziś w ramach dnia wolnego zrobił się pasztet, mielonki, metka; zapeklowała się golonka, łopatka, słonina; wyprodukowało się również 10 kg karmy dla piesów :] podejrzewam, że byłoby nawet 12, ale dwa fafluny z oczami kota ze Shreka pokonają każdego... I teraz, kiedy została mi już do przetopienia na smalec tylko słonina cieszę się, że mam za małą zamrażarkę, żeby ugościć w domostwie całą świnkę, bo z całą siedziałabym pewnie jeszcze do jutra rana... Na szczęście są dobrzy ludzie, którzy chętnie przyjmują na siebie trudy posiadania drugiej połowy świniaka :]
("Adona", pozdrów mamę przechodzącą dziś to samo :])

Szósta pora roku

Teoretycznie mamy cztery pory roku: wiosna, lato, jesień, zima.
Ja wyróżniam ich sześć: lato, jesień, przedzimie, zima, przednówek, wiosna.
O czterech podstawowych już pisałam, a jako że do przednówka jeszcze czas zajmijmy się przedzimiem.
W zasadzie nie ma czegoś takiego jak przedzimie, ale jeśli zamieszkasz na wsi to zrozumiesz...
To czas, kiedy jesień już odeszła. Nie ma grzybów, jarzębiny, czeremchy, czy czarnego bzu. Ziemia zapada w sen, nic już Ci nie da do przyszłego roku. To czas kiedy przymarzają pierwsze delikatne rośliny, drzewa gubią liście, a niektóre nawet igły by pogrążyć się we śnie. To czas kiedy nie ma nic prócz deszczu, wiatru i mgły na pozór nikomu nieprzydatnych. Listopad... W języku kaszubskim listopad to "SMUTAN"- wymowna nazwa.
To jednak czas nie by się smucić, ale by pomyśleć. O tym co było, co można zrobić/zmienić i jak. To czas wspominania i rozrachunków z samym sobą...
Nie przepadam za przedzimiem... Jest ponure, depresyjne i nie daje nic z siebie. Wymaga tyle ile zima, ale nie rekompensuje swych twardych warunków pięknem przyrody i jej spokojem w tym czasie. Przedzimie każe Ci walczyć i starać się przeżyć dla samego siebie, a nie dla swych uroków, czy nadziei na lepsze... Przedzimie boleśnie kopie Cię w tyłek, by Ci przypomnieć, że nie zawsze jest pięknie...

wtorek, 6 października 2015

"Jesień idzie... nie ma rady na to..."

Pora na podsumowanie pory :]
Roku oczywiście. Ciężko będzie mi być ironiczną, bo lubię jesień. Jeśli jest taka jak w tym roku, to nawet ciut bardziej niż lato.
Bo jesień to:
- grzyby,
- borówki,
- jarzębina,
- więcej grzybów,
- ostatnie ciepłe wieczory, które docenia się bardziej niż kiedykolwiek indziej,
- brak komarów, szerszeni i os,
- ogniska z ziemniakami parzącymi palce,
- cudna feeria barw- drzew, krzewów i jesiennych kwiatów,
- słoneczne popołudnia, które cieszą bo to może ostatni raz w tym roku,
- koniec martwienia się o interakcje między psami i żmijami,
- i ostatnie grzybobrania :]
- coroczna impreza urodzinowa "mojo-małżowa"- czyli najazd ponad trzydziestu osób, które widzimy czasem raz w roku,
- i deszczowe popołudnia, które cieszą bo będą grzyby :]
- zamykanie ostatnich promieni słońca w słoikach.

Jesień to też ganianie myszy po domu i rzucanie na nie i na psy "cholerami. Na myszy, bo włażą, a na psy bo mają to gdzieś :]
To żegnanie żurawi i gęsi, który ostatni raz drą swe dzioby tym razem nostalgicznie...
To początek ciągłego czyszczenia kominka z popiołu...
To czas refleksji i zamiany zimnego orzeźwiającego piwa na herbatkę ("z prądem:])
To ciągle szumiąca za oknem suszarka do grzybów, która zżera miliony kilowatów :]
To wymiana kurteczek i sandałków na kożuchy i walonki.
To czas ciągłego wyparzania słoików, krojenia, szatkowania, ubijania, upychania, pasteryzowania i eksploatowania do granic możliwości kuchenki.
Jesień to niestety też czas finansowych ekscesów: paliwo do pieca, drewno do kominka, zapasy na zimę...

Jesień... pracowicie- nostalgicznie piękna pora roku :]

wtorek, 15 września 2015

Preppers to ja! Mimowolnie :]

Kilka miesięcy temu wpadł mi w oko artykuł/ felieton (nie pamiętam) o preppersach. Przejrzałam uśmiechnęłam się pod nosem i stwierdziłam, że mam "zadatki" po czym zapomniałam i tyle.
Ostatnio znów natknęłam się na kolejny artykuł i z przerażeniem/ rozbawieniem/ ale i dumą stwierdziłam, że nieświadomie staję się preppersem! (dla nieświadomych- ktoś przygotowany na klęskę żywiołową w taki sposób by przeżyć po niej na podobnym poziomie jak wcześniej- tak w wielkim skrócie).

I tak sobie powoli zaczęłam uświadamiać, że mam w domu:
- zapasy żywności na około trzy miesiące, (w tym głownie produkty suche, oraz przetwory... z których główną część stanowią pasta paprykowa i keczup z cukini ale jak się nie ma co się lubi... )
- mam zapas 200 świeczek i 20 opakowań zapałek (plus zapalniczki, opalarkę i w razie ekstremum krzesiwo)
- mam agregat, który potrafię odpalić! Muszę tylko zaopatrzyć się w większą ilość benzyny...
- posiadam nasiona około 30 różnych jadalnych roślin,
- w razie potrzeby mam opał do kominka na dłuższy czas (kosztem ganku, ale cóż...),
- wiem jak pasteryzować/ wekować mięso by przetrwało kilka miesięcy,
- mam zbiór około 40 noży kuchennych, dwie siekiery i trzy paczki żyletek (dla preppersa obrona swych zapasów jest bardzo istotna :])
- mam w domu pięć kilo soli... nie wiem czemu i dlaczego, ale mam :]
- NIE mam zapasu wody (no, może kilka butelek), ani studni... ale wiem jak zrobić filtr do wody,
- umiem posługiwać się łukiem i procą :]

I wcale nie mam przeświadczenia, że koniec świata jest blisko (bo przecież mam kredyt do spłacenia więc los na pewno mi tego nie odpuści) ani, że trzeba być przygotowanym na kataklizm.
To wieś wymusza takie sytuacje. Pamiętaj, przeprowadzasz się na wieś? Zostaniesz preppersem jak nic!

wtorek, 8 września 2015

Zagubiłam się...

Piszę radośnie lub złośliwie (wiem, częściej złośliwie :]) na temat uroków wiejskiej sielanki. Przypominam, że mam jednak kontakt z rzeczywistością- TV, internet, oraz miastem- pracuję w niemalże metropolii. Nie jestem zacofaną, opóźnioną w tym co się dzieje na świecie kurą domową, choć czasem bym chciała... Zwłaszcza w takich sytuacjach jak teraz... Gdzie nie spojrzę, nie zajrzę, nie odezwę się, zaraz pojawia się gorący burzliwy temat. I nie chodzi mi tylko o obecny "pogrom/ zalew uchodźców (zależy kogo się posłucha). Ciągle tak jest. Jak nie uchodźcy, to partie polityczne, wybory, ustawy, religie, aborcje, pedofile. Zawsze znajdzie się chwytliwy temat rozjuszający tłum. I coraz więcej krzyku, pogardy, wyzwisk, nienawiści... Coraz więcej frustracji i bezsilności.

I nie chodzi o to, że mnie te tematy nie interesują, nie obchodzą. Owszem. Czytam, sprawdzam, analizuję, myślę. Mam swoje zdanie. Ale nie znaczy to, że mam prawo wykrzykiwać je innym w twarz- obecnie raczej w ekran- można podyskutować, porozmawiać, pokłócić się nawet. Ale nie uważam by stosownym/kulturalnym/ LUDZKIM było wyrzygiwanie innym swoich lęków, histerii i wyzywania ich do tego jeśli nie chcą stanąć po twojej stronie, przyjąć bezkrytycznie jego zdania...

I w takich chwilach cieszę się, że mieszkam na wsi bardziej niż kiedykolwiek. Bo głównym tematem poruszanym z sąsiadami jest "jaka będzie zima, czy jabłka obrodziły i kiedy w końcu pojawią się grzyby. I to są rzeczy, które nas, "wiejskich ludzi" interesują :]

piątek, 21 sierpnia 2015

summer time

Lato, lato...
Kocham, ubóstwiam, uwielbiam.
Po pierwsze primo- mam zazwyczaj wolne :] po drugie primo jest zazwyczaj ciepło, rozkosznie i "cud-miód-malina".
Latem nie musisz palić w kominku i myśleć o piecu, latem żywisz się własnymi cudnymi plonami, czas wlecze się leniwie delikatnym "kap-kap-czasoprzestrzennym. Jest czas na leniwe przechadzki po lesie, skubanie malin i jagód wyskakujących na każdym kroku. Lato na wsi... nirwana i "wniebowstąpienie"...

Jeśli myślisz o sielance na wsi latem uwzględnij jednak że:
- pszczoły, osy, szerszenie i inne potwory w tym czasie zakładają gniazda,
- jest sucho... latem ZAWSZE jest sucho, nawet jak pada, więc musisz codziennie ganiać z wężem,
- nawet jak ganiasz z wężem w ogródku i tak jest sucho,
- mimo że ganiasz z wężem, rozlewasz cuchnące gnojówki i inne specyfiki twoje warzywka mają to w d... i nie rosną,
- w zatrważającym tempie za to rosną chwasty...już nauczyłam się zjadać podagrycznik, lebiodę, mniszka i kilka innych, ale niektórych się nie da...
- mimo iż w TV mówią, że mamy najgorętsze lato wszechczasów siedzisz w dwóch bluzach, bo Kaszuby nie wiedzą o tym...
- dobrze, może i jest ciepło, ale tak wieje, że nie jesteś w stanie posiedzieć na zewnątrz więcej niż 30 minut.
Jak patrzę na migawki w TV to mam wrażenie, że mieszkam w innym kraju. "Oni" się smażą, a ja rozważam palenie w kominku... Lato, lato... jest bosko...

czwartek, 23 lipca 2015

Dzień masowej eksmisji

O nietoperzach było już nie raz...
Przypominam- moje stanowisko: obojętne z nutą sympatii, stanowisko małża: negatywne, z lekką obsesją na tle pozbycia się przychodzącą falami.

Ostatnio małż znów wytoczył wojnę- głównie słowną nietoperzom po kilku nocnych nietoperzych imprezkach na strychu. Temat został ponownie poruszony i wałkowany, tylko ja nie mam koncepcji jak usunąć stwory, które wchodzą przez mini szparę między dachówkami, nie do końca wiadomo w którym miejscu i do tego na dach o skosie ok.45 stopni. Do tego w środku nocy oczywiście, bo w dzień siedzą gdzieś w środku, a żywcem ich przecież nie zamurujemy (ja- ze względu na sympatię, małż bo truchełka będą śmierdzieć). No i jesteśmy w zasadzie w impasie.

A przynajmniej byliśmy częściowo aż do dzisiaj. Bo rano znaleźliśmy jednego z naszych milusińskich śpiącego sobie rozkosznie w firanie. Zwisał głową w dół zawinięty w firankę jak w całun. Mała nietoperza mumia :]
Ja- I co wypuszczamy go?
M- (konsternacja)
Ja- No wypuszczamy, czy mam go gdzieś wywieźć?
M- Wywieź!

No to zapakowaliśmy nietoperka do pudła z przykrywką i szykuję się do drogi.
M- Ale on się tam udusi!
Ja- Nie udusi się.
M- Ale myślisz, że on przeżyje bez stada? A znajdzie sobie nowe miejsce? Słuchaj, on się trzęsie w tym pudełku...
Ja- Też byś się trząsł jakby Cię zamknęli w pudełku.
M- Ale on nie wie, że jest w pudełku. To czemu się trzęsie?
JA- Pffff.....

I tak nietoperz został wyeksmitowany jakieś 20 kilometrów od domu. A ja się zastanawiam jak małż chce sobie poradzić z kretem, który ryje mu w trawniku i na którego zakupił nawet niehumanitarne pułapki, skoro nie potrafił rozstać się ze znienawidzonym nietoperzem :]

nietoperz zadomawia się na gałęzi.

A pod wieczór nastąpiła kolejna eksmisja- tym razem winniczków. Dziesięć tłuściutkich sztuk zostało wyniesionych do lasu z dala od mojej brukwi, ogórków i cukinii. Ale to nic straconego... Za kilka dni pewnie wrócą :]


czwartek, 16 lipca 2015

Mordercze KIMCHI

Lubię gotować, pichcić, "bawić się" jedzeniowo. Próbuję nowinek, przepisów kuchni świta itp.
Już od jakiegoś czasu chodziło za mną zrobienie kimchi, czyli kiszonych/ fermentowanych warzyw rodem z kuchni koreańskiej.
Zebrałam się w sobie i zrobiłam. Niestety nie do końca wedle przepisu, bo nie mam sosu rybnego w domu. Ale stwierdziłam, że bez też dam radę, będzie delikatniejsze...
Delikatniejsze?!
Nic nie może być bardziej żrące niż moje delikatne kimchi!
Najpierw wpakowałam pociachane warzywa (pekinkę, marchew, rzodkiew) w michę z solanką. Następnego dnia grzecznie to odcisnęłam, dodałam pastę z chili, cebuli, czosnku i paru tam innych (bez sosu rybnego) i poupychałam w słoiki- jako że była to wersja eksperymentalna zaledwie trzy i to nieduże i zalałam solanką.
Zakręciłam, odstawiłam na dwa dni wedle wskazań i zapobiegawczo postawiłam na tacce, bo "może wyciekać". Dzięki komukolwiek za moją zapobiegliwość...
Po dwóch dniach nadarzyła się okazja zaprezentowania wynalazku na grillu u sąsiadów. Kimchi przełożone do miski z zamykanym wieczkiem odrzuciło pokrywkę po 20 minutach... Owszem, smaczne. Cała porcja zeżarta z komentarzami "dobre", "ostre, ale pycha" itp...

No to generalnie błogostan- uwielbiam karmić i jestem przeszczęśliwa jak żrą i smakuje.
Ale kimchi ma drugie oblicze...
Słoik wymyty i wyprany w zmywarce nadal wydziela "zapach" kimchi...
Miska, wymyta i wyprana w zmywarce gorzej- przeniosła swój zapach na pozostałe rzeczy w zmywarce oraz otoczenie po otwarciu wyżej wymienionej...
Wszystko "pachnie" kimchi... mam wrażenie, że ten zapach sam z siebie się rozmnaża... Czuję go w kuchni, pokoju i łazience- a w łazience kimchi nie było!

I mam jeszcze jeden malutki problem...
Zamknięty szczelnie jeszcze jeden słoik z upchanym kimchi...
W domu nie otworzę za nic, a na dworze też się obawiam. Co jak się zapach rozmnoży na całą wiochę, potem Kaszuby, apotem na cały kraj?!

piątek, 10 lipca 2015

Zapraszam na wczasy

Po czterech latach mieszkania na wsi przypisuję sobie prawo nazywania mieszkańców miasta :mieszczuchami"- absolutnie bez pejoratywnego wydźwięku i jakichkolwiek negatywnych skojarzeń :].
Tak więc kontynuując, często słyszę, właśnie zwłaszcza od mieszczuchów, że ja to mam bosko, cudnie, wspaniale, bo cały czas jestem na wczasach... Bo mam pod nosem las, jezioro, łąki i pola; bo mogę biegać rano na boso po rosie, bo mogę wdychać zapach świeżo skoszonej łąki, ziół i dziko rosnących kwiatów. Bo o świcie budzi mnie świergot i trel różnorodnych ptasich sąsiadów, bo zamiast klaksonów słyszę muczenie krów...
Normalnie cud- miód malina :]
No wieczne wczasy i sielanka.
Jeśli też tak uważasz, to serdecznie zapraszam. Serio. Wikt i opierunek za darmo, przejmiesz tylko moje obowiązki.
No przecież to oferta nie do odrzucenia! Wieczne wczasy!
W zamian za ten raj na ziemi musisz tylko:
Codziennie:
- podlać ogródek jeśli nie pada, okryć pomidory przed deszczem jeśli pada...
- wybrać z niego ślimaki (wiem, jestem zbyt "humanitarna"),
- wyszukiwać w najdziwniejszych miejscach gniazd os, szerszeni, pszczół itp.
- zamieść parter i ganek dwukrotnie (pamiętaj- psy),
- przygotować cztery posiłki dla małża,
- wyrzucić sójki z czereśni,
- przygotować obiad dla psów,
- zaplanować/ zrobić zakupy na kolejne dni,
- wyjść z psami na spacer,
- wyłapać ćmy, które przespały się w domu przez dzień i wynieść je bezpiecznie na zewnątrz,

Dwa-trzy razy w tygodniu:
- zapakować/ wyładować zmywarkę
- zrobić pranie,
- wyprasować koszule małża do pracy,
- odkurzyć, zetrzeć kurze, wynieść śmieci, umyć podłogi,
- wyczesać psy- zwłaszcza jednego- tego na M...
- zebrać to co dojrzało, wypielić to co niechciane,
- zebrać pajęczyny wszechobecnych pająków,
- posprzątać kuchnię,
- wymienić lepy na wszędobylskie muchy,
- wyrzucić z domu nietoperze (ok. 23.00 zazwyczaj)

Raz na tydzień, a w porywach raz na dwa, bo leń ze mnie wyłazi czasem:
- posprzątać gruntownie łazienki, pokoje, korytarze,
- umyć parkiety i drewniane podłogi,
- umyć okna chociaż te zachlapane przez deszcz i ufajdane przez psie nosy,
- skosić trawnik,
- narąbać drew do kominka (chyba że jest +30st, wtedy ewentualnie nie trzeba),ale za to wtedy nie możesz spać bo na piętrze jest również +30...
- umyć i posprzątać lodówkę,
- zrobić większe zakupy- teoretycznie na dwie osoby, ale w praktyce na dziesięć, bo masz silną potrzebę karmienia otoczenia, a zawsze ktoś się znajdzie :]
- złapać i wynieść kreta bez nadszarpnięcia jego życia (takie mam zasady- sorry)
- wyczyścić piec,
- przemyśleć temat i umieścić wpis na blogu...

W tym sezonie:
- odmalować parter i piętro,
- położyć kostkę na podjeździe,
- zlikwidować kompostownik,
- i pewnie wiele, wiele innych...

Dalej masz ochotę na wieczne wczasy? Zapraszam, poważnie! Tylko listę będziesz musiał realizować od końca , czyli od "najgorszych czynności" Zapraszam, naprawdę! Może w końcu poczuję się faktycznie jak na wczasach :] I może w końcu zrozumiem zachwyt mieszczuchów nad moim losem...

piątek, 5 czerwca 2015

Żółto... zaaaa żółto!

No tak, mieszkanie na wsi to sielanka, cud miód malina. Ptaszki świergolą (chyba że to kwiczoły- patrz post poniżej), pszczółki bzykają (patrz kilka postów poniżej), słonko przyświeca, a sosny kwitną...
Sosny kwitną i pylą...Nie, PYLĄ!
W ty, roku nastąpił jakiś sosnowy armagedon. Wszystko, dosłownie wszystko jest w żółtym pyle! Nie po dniu, dwóch, nie! Bregosłsaw po godzinnej drzemce na ganku z czarnego pseudopittbulla przeobraża się w biszkoptowego blabladora. Grafitowe mitsubishi staje się złociste. Nawet trawa jest żółta. Sosnowy pyłek jest wszędzie. Wszędzie! Na podłodze, suficie, w kubku, butach i szafie. Strach przysłowiowy "kibel otworzyć". Nie wiem, czy za oknem jest słońce, bo okna pokrywa warstwa sosnowego pyłu. Ale wiem, że popełniłam błąd. Jeden baaardzo duży błąd... zostawiłam sandały na ganku...

czwartek, 28 maja 2015

Horror z chwilowymi sąsiadami

Pisałam już, że nasze "sąsiedztwo" bywa czasem nieokiełznane i drażliwe. Mówię tu oczywiście nie o ludziach tylko o wszędobylskiej faunie. W tym roku po raz pierwszy do listy "upierdliwców" dodaję kwiczoły. Gniazdują u nas już kolejny rok, ale dopiero w tym dały popis swoich umiejętności.
Zaczęło się kilka dni temu, kiedy jeden z tych wariatów zaczął systematycznie uderzać w szybę balkonową. Siadał sobie na huśtawce naprzeciw okna, patrzył przez moment złowieszczo, po czym wiuuu... w okno. To był pierwszy numer. Potem zaczął się atak bombowy. "Obesrał" za przeproszeniem wyżej wymienioną huśtawkę, okno, oraz teren wokół. Obecnie z uporem maniaka lata między jabłonią a "brakiem huśtawki" (huśtawka została usunięta chwilowo) i drze niebotycznie ryja...
Wyczytałam, że kwiczoły zawzięcie bronią swego gniazda krzycząc, atakując i właśnie defekując na domniemanego wroga. Niezłe z nich rozrabiaki.
Wyczytałam również, że kwiczoły uważane były za przysmak i nie trzeba ich nawet przyprawiać, bo ich mięso ma aromatyczny smak od jagód, którymi się żywią...Niestety dopisano tam, że kwiczoły są pod ochroną...

wtorek, 19 maja 2015

Internet przerażający

Zastanawia mnie/ intryguje/ przeraża to co się dzieje z ludźmi "spuszczonymi ze smyczy".
W internecie jesteśmy prawie anonimowi, a nawet jeśli nie, to bardziej odważni, swobodni... ciekawe czy bardziej albo chociaż tak samo prawdziwi?
Ostatnie "wydarzenia", że tak powiem :], czyli po prostu wybory napawają mnie obrzydzeniem i przerażeniem. Opluwanie i szkalowanie polityków to jedno (co nie znaczy, że popieram), ale wyzywanie, bluzganie przyjaciół i znajomych?
"Nie głosujesz jak ja? jesteś ch... wyrzucam cię ze znajomych!"
"Jesteś idiotą, kretynem, w najlepszym przypadku durniem, bo masz odmienne poglądy ode mnie!"
"Jak możesz być tak tępy i nie myśleć jak ja?!"

Pola nienawiści i pogardy...
Dlatego mnie to przeraża. Jak można tak podsumowywać ludzi?
Przyznaję, jestem ignorantką polityczną. Mało mnie to interesuje (tak, chcesz wywal mnie ze "znajomych")Ale czy ja biegam za Tobą krzycząc:
Załóż budkę dla trzmieli! Bez budki jesteś nikim!
Nie lubisz psów?! jesteś ch...!!!
Masz wierzyć jak ja, myśleć jak ja!
Nie. Szanuję, że ktoś nie lubi psów, woli koty, nie lubi trzmieli... Nie mówię, że lubię takich ludzi, ale nie szkaluję, nie wyzywam, nie nienawidzę. Każdy może mieć swoje zdanie i poglądy. Dopóki nie krzywdzi przez to innych...

Dlaczego tak błahe w zasadzie rzeczy (wiem, zostanę zlinczowana za nazwanie wyborów błahymi) diametralnie zmieniają nas i naszych przyjaciół/ znajomych? Jak można rozniecać w sobie tak wielką nienawiść do wszystkich i wręcz wszystkiego? Jak można żyć, dobrze się czuć z takim podejściem do świata, ludzi?
Dla mnie to chore...
Nie chcę "wyborów"- bo to one dzielą...

wtorek, 21 kwietnia 2015

No to czas na wiosnę :]

Wiosna, wiosna...
Rozkoszne promienie słońca grzeją twarz, ptaszory świergolą w każdym kącie, drzewa "wybuchają" pączkami. Cud, miód i orzeszki.
Przyszła więc pora na plusy i minusy wiosny na wsi :]

Plusy:
"jaka jest wiosna każdy widzi"
Jest cudnie i wspaniale.
- w końcu jest jasno rano i wieczorem,
- rozkwitają drzewa, krzewy, robi się cudnie zielono i świeżo,
- wracają ptaszory- żurawie cudnie oznajmiają swoją obecność klangorem,
- nie ma błota, śniegu, lodu
- temperatury na zewnątrz są w końcu znośne- można wytrzymać dłużej niż piętnaście minut,
- można radośnie gmerać w ogródku przygotowując go na letnio- jesienne plony,
- auto spala mniej :]
- wszystko "ożywa": radośnie buczą trzmiele, motylki przefruwają lekko od kwiatka do kwiatka, nawet brzęcząca senna jeszcze mucha cieszy.

Minusy:
- żurawie drą się od piątej rano w niebogłosy,
- wszystko kwitnie i pyli,
- jest sucho i wszystko pokrywa się kurzem w ciągu ułamków sekund,
- trzeba przekopać i nawieźć grządki,
- budzą się szerszenie, osy i żmije, które nie są mile widziane... generalnie znowu wszędzie jest pełno robactwa,
- wyżej wspomniane maniakalnie próbują zakładać gniazda akurat u mnie,
- psy przypomniały sobie, że można wyjść przez balkon- wszędzie jest pełno piachu,
- jest ciepło- nie da się ukryć fałdek pod zimowym ubraniem,
- trzeba kosić, nawozić, nawadniać i tak do października...


I tak w wiosennym, radosnym nastroju z utęsknieniem czekam na prawdziwą wiosnę, bo coś się w tym roku spóźnia...

czwartek, 2 kwietnia 2015

Przez dziurkę od klucza

Lubię "podglądać" ludzi. Nie w sensie śledzenia, czy wysiadywania z lornetką w oknie- ja przez okno to mogę co najwyżej wiewiórki albo sikory popodglądać :]
Lubię tak z boku czasem popatrzeć jak żyją, co robią, jak się zachowują w różnych sytuacjach. Lubię analizować, i przyznaję czasem oceniać, porównywać ich do siebie. Czy ja bym tak zrobiła, co bym zmieniła, czy to rozsądne, mądre itp... Łatwo tak z boku wiem.
Przez to wszystko lubię zaglądać na pewien popularny portal społecznościowy- tak zwaną "twarzoksiążkę"- w skrócie TK :]Tego typu portale wyzwalają z nas nasze najskrytsze emocje i cechy. Na FB, o przepraszam TK często ktoś kogo znamy wykazuje się zupełnie innym charakterem i temperamentem niż w "realu". Znajomych z takiego TK dzielę na kilka kategorii:

- wesołki- na ich tablicach zawsze znajdziesz nowe dowcipy, memy, śmieszne obrazki czy cytaty. Oni dosłownie żyją przekopywaniem internetu by dać Ci chwilę rozrywki. Nie znajdziesz tam ich zdjęć, osobistych komentarzy, tylko linki do kolejnych śmiesznych zwierząt lub przewracających się ludzi.

- ekshibicjoniści- "właśnie wstałam/em OMG", "kawusia w niebieskim kubeczku, owsianka i banan na śniadanko", "w drodze do pracy", "przerwa na lunch" i tak dalej, i tak dalej... pełen przegląd dnia. W ekstremalnych sytuacjach łącznie z wizytami w toalecie... Chcesz czy nie, wiesz wszystko.

- zrozpaczeńcy- och, ich lubię. Tu znajdziesz tylko wpisy jaki to świat jest okrutny, jak im życie dokopało, jak to znów wszystko pod górę. W ich życiu liczy się tylko ból i czarna rozpacz. "Znowu korki" "Mały ma znowu gorączkę", "Aaa, złamałam paznokieć- dół", "Szef znów niezadowolony", "Świeciło słońce, a ja mam nieumyte okna". Dzień bez tragedii jest dniem straconym. Lubię ich, bo dzięki temu bardziej doceniam drobne radości.

- detektywi- wszędzie spisek, wszędzie spisek! Tu znajdziesz notoryczne linki na temat GMO, skażenia powietrza, zmowy koncernów, trucizny w jedzeniu, szczepionek, braku szczepionek, zmowy rządu, zmowy opozycji... Zawsze znajdzie się "gorący temat".

- pieniacze- podobni do detektywów, ale poza umieszczaniem linków dorzucają swoje "trzy grosze" podjudzając do boju. Zazwyczaj są to teksty dotyczące polityki, obecnych wydarzeń. Ostatnio w związku z wyborami jest ich coraz więcej.

- altruiści- od nich się dowiesz gdzie i kiedy zaginął kotek, piesek, świnka morska. Nieważne, że post jest sprzed roku lub dwóch. Znaleźli słodkiego biednego zwierzaka- trzeba publikować!

- tajniaki- nie publikują za dużo, ale wszędzie ich pełno. Zawsze muszą dopisać komentarz, wypowiedzieć się i zawsze z przeświadczeniem że ich racja to jedyna i najlepsza racja.

- bezmyślni- zamieszczają wszystko i wszędzie, rozebrane własne dziecko, zdjęcie z numerem i stanem konta w tle, ale też wszystkie posty, które zamieszają pozostali. "Nie myślę"- KLIK!

- spamerzy- "klikają" wszystko i wszędzie- potem widzisz na ich tablicy posty typu: "zobacz kto i ile razy cię podgląda", "nie uwierzysz co zrobił ten słodki kotek", "hahaha musisz to kliknąć". Na ich tablicach codziennie pojawia się tyle spamu, że sami nie są w stanie zliczyć, ale klikają dalej.

- normalsi- oni są najnudniejsi i... najbardziej normalni :] Wrzucają ciekawe zdjęcia, zweryfikowane linki, prawdziwe wiadomości. Zamieszczają własne zdjęcia chcąc podzielić się swą radości z prawdziwymi znajomymi. Dbają o swoją prywatność, wiedzą kto może obejrzeć ich zdjęcia i że zamieszczając je w "twarzoksiążce" ryzykują umieszczeniem ich gdzieś w sieci. Dlatego myślą o tym co robią.
Gatunek na wyginięciu :]

A Ty? kim jesteś?

środa, 18 marca 2015

Mój mini-ZEN :]

Masz takie dni, chwile gdy wszystko nagle wydaje się być jak być powinno? Ja mam tak dziś. Pełen spokój i optymizm. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, wszystko jest tak jak być powinno. Nie trzeba mi nic więcej, wystarczy to co jest. Taki cudowny stan gdy masz wrażenie, że osiągnąłeś/osiągnęłaś wszystko co można, nic więcej już się nie da, ale pozytywnie :] bo nic więcej nie potrzeba. To co masz w zupełności wystarcza i nie należy tego zmieniać.
Dziś promienie słońca cudnie grzeją, znienawidzone zazwyczaj modrzewie osłaniają od wiatru, potencjalnie niebezpieczne owady dają dziś koncert swym brzęczeniem, buczeniem i bzykaniem. Mój mini-Zen. Muszę przypomnieć sobie o tym wpisie tak około listopada, na poprawę humoru.
A Tobie życzę też własnego Zen :]

piątek, 27 lutego 2015

Wiosennie?

No dobra...
- mam błoto na podjeździe,
- mam znów tony piachu w domu,
- potrzebuję terenówki aby przedrzeć się przez błoto do cywilizacji,
- sikorki przestały "wciągać" słoninę,
- nie muszę skrobać szyb w samochodzie co rano,
- WRÓCIŁY ŻURAWIE! (wiem, bo mnie budzą ryjofonami o świcie).

Czyżby wiosna? :]

Natura przede wszystkim-czyli "Średniowiecze" XXI wieku

Życie na wsi, powrót do natury jest ostatnio bardzo modne. Ludzie (z większą lub częściej mniejszą, niestety świadomością)zmieniają swoje życie, czasem diametralnie nie mając pojęcia o konsekwencjach. Porzucają "wygodne" życie nie wiedząc że w szpilkach nie da się przejść przez błoto, że brak prądu przez dwie doby jest normą co jakiś czas, że trzeba odśnieżać, kosić, przycinać i ubabrać się po łokcie, żeby "przeżyć"...
Ludzi "ogólnie" ogarnia szał "kultywowania i powrotu do natury" oraz mega zdrowego życia... "Będziemy żyć jak nasi przodkowie! Naturalnie, ekologicznie, cud-miód-malina".
I tak z trwogą obserwuję, że w tych wszystkich trendach i modach ludzi jakaś głupota i idiotyzm dopada...
Zaczynają leczyć raka ziołami i medytacją, nie szczepią dzieci- bo szczepionki to spisek koncernów farmaceutycznych, nie badają się, bo lekarze i tak nic nie wiedza/ lub są w spisku z koncernami farmaceutycznymi...
Pozwolę sobie użyć ulubionego słówka mojego męża "MASAKRA"! Coraz częściej ostatnio słyszę takie historie i teorie, że "włos się jeży na głowie":

Rozmowa mojej sąsiadki (nie podsłuchuję- u nas trzeba rozmawiać na dworze (dla "Krakowiaków" na polu :])bo w domu nie ma zasięgu.
-Jak masz zapalenie płuc, to pij gorące mleko z miodem, nie bierz tych chemicznych świństw!
No na litość! Po pierwsze gorące mleko zabije wszystkie właściwości miodu- bo miód powyżej 60 stopni, traci lecznicze właściwości, po drugie- jak można kogoś namawiać do zarzucenia leczenia?!

Moja koleżanka- wykształcona i inteligentna osoba opowiadała z wielkim przekonaniem, że smugi pozostawiane przez samoloty to zazwyczaj rozpylane nad miastami metale ciężkie w celu przetrzebienia ludzkości i wywołania u nich kolejnych chorób. To oczywiście znowu spisek koncernów farmaceutycznych....

Cały świat opanowany jest przez GMO! W naszym kraju pozwolono na uprawę produktów modyfikowanych! To spisek koncernów! (wyjątkowo nie farmaceutycznych, tym razem Monsanto)*

"Znajomy znajomego", który wyprowadził się poza miasto ZBROI SIĘ NA WOJNĘ- poważnie, dostał już takiej "korby", że nie jest w stanie spojrzeć na to co robi z boku. W swoją wizję próbuje (na szczęście bez większych sukcesów) wciągnąć całą rodzinę. Konserwy, woda, leki... Trzeba się przygotować!

O pszenicy pisałam ostatnio, więc już nie będę się powtarzać, ale to też pewnie spisek...

I paradoksalnie cieszę się, że mieszkam na wsi, bo nie muszę codziennie słuchać i oglądać takich dziwnych scenek. I moja/ nasza wyprowadzka nie była podyktowana podejrzeniem o jakikolwiek spisek :] Chociaż... jak tak pomyślę... mam "pół świniaka" w lodówce, zapas mąki, cukru, soli; jestem w stanie przeżyć jakieś 6-7 miesięcy nie wychodząc z domu... Może też się "zbroję" i nie mam świadomości?
:]




* Owszem nowa ustawa pozwala na prowadzenie laboratoryjnych upraw GMO w Polsce, co absolutnie nie znaczy, że możesz to kupić w sklepie. Chyba, że kupujesz produkty z soją lub kukurydzą z poza naszego kraju.

czwartek, 26 lutego 2015

Wszyscy jesteśmy ekspertami- żywienie

My, "Polacy", tak mamy, że znamy się na wszystkim :) Nie mówię, ja też łapię się na tym, że kogoś pouczam lub próbuję oświecić, nauczyć itp.ale to częściowo wynika też z mojej pracy... Jak już pisałam interesuję się wieloma rzeczami, jednak nie przyjmuję za pewnik tego co wyczytam w internecie. Szukam w książkach, poradnikach (i nie mówię tu o "Pani Domu", czy "Poradniku domowym")ewentualnie w internecie sprawdzając wiarygodność źródła.
Poza tym, że jestem nauczycielem, logopedą i pedagogiem tak typowo z hobby zrobiłam również magisterkę z dietetyki. Nie przyznaję się do tego obcym osobom, bo nie praktykuję i nie jestem czasem na bieżąco z wszystkimi informacjami w tej dziedzinie, poza tym nie jestem lekarzem, a uważam że jest to "działka" bardzo związana z medycyną i potrzebna jest na prawdę duża wiedza- również medyczna, by komuś nie zaszkodzić, nawet mając dobre chęci.
W obecnych czasach coraz więcej osób ma świadomość dotyczącą żywienia co jest wielkim plusem. Coraz więcej osób jednak po wyczytaniu jakiejkolwiek nowości w "necie" wierzy w nią święcie, równocześnie uważając się za eksperta.
I tak na przykład nagle okazuje się, że połowa populacji ma celiakię- czyli nie toleruje glutenu. Zewsząd otaczają nas produkty "gluten free" Niesamowicie bawi mnie reklama pewnych płatków kukurydzianych, które teraz niby są bez glutenu. A skąd wcześniej w kukurydzy miał być gluten?
Wszyscy mi mówią, że powinnam jeść orkisz, a nie pszenicę, bo orkisz jest super-zdrowy, a pszenica to złooo... Tylko, że orkisz to odmiana pszenicy.
Słyszę, że masło to morderca, ale faszerowana sztucznie chemią margaryna to samo dobro...
Jedz białko "doktor" Dukan mówi, że to świetne!
Musisz odżywiać się tylko grapefruitami- to dieta cud!
Mięso nie jest naturalnym składnikiem ludzkiej diety!
Takie hasła zasypują mnie ze wszystkich stron- zwłaszcza reklamowych, internetowych :]
Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać? Przyznaję kiedyś sama stosowałam różne "dziwne" pomysły na diety, ale szybko mi to wywietrzało z głowy.

Przeraża mnie to często, zazwyczaj martwi, a czasem bawi, jak w tej sytuacji:
Pani w sklepie kupuje maliny (w lutym...)i zagaduje:
- Wie Pani, bo trzeba jeść te owoce, bo one mają mnóstwo oksydantów i witamin.
- To nie lepiej o tej porze roku zjeść jabłko?
- No co Pani?! Te nasze to pryskane i nic w nich nie ma...

No i ręce opadają... Jak pani chce jeść sobie oksydanty to właściwie dobrze trafiła kupując chińskie maliny o tej porze roku. Tylko szkoda, że jeszcze innych do tego namawia...


czwartek, 19 lutego 2015

Bregusiowa historia

Kiedy zaczęłam zupełnie samodzielne życie, "na swoim" chciałam zrobić też coś dla "innych". Zaczęłam być (bo nie pracować) wolontariuszem w schronisku dla zwierząt. Nie było to dla mnie łatwe- zresztą chyba pracownicy schronisk mają tą świadomość, bo kontakt wolontariusza ze schroniskowym środowiskiem jest bardzo ograniczony. Kiedy przychodziłam do schroniska w zasadzie zaraz przy furtce dostawałam gotowego -wyprowadzonego już z boksu i "zasmyczowanego"- psa do spacerku. Bo tym się zajmują głównie wolontariusze. Wyprowadzają, ewentualnie pielęgnują psiaki. Myślę, że to dobrze. Bo jeśli chcesz pomagać w ten sposób, to widząc te wszystkie wystające zza krat smutne i pełne tęsknoty mordki albo weźmiesz je do domu (niemożliwe), albo się załamiesz... a nie o to chodzi...
Podawanie "gotowego" psa ma więc swoje pełne uzasadnienie :]

Jednak na mnie pewnego dnia trafiła, a w zasadzie ja trafiłam na sytuację nadzwyczajną. W schronisku miała być jakaś wizytacja/ kontrola z urzędu i każdy robił co mógł. Spytano mnie czy dam radę przejść wzdłuż rzędu klatek i sypać do misek karmę... No co za problem? Jasne, dam radę. Co to za filozofia niby?
No, teraz już wiem... Przy jakiejś dwunastej, trzynastej klatce zobaczyłam w środku zwiniętego w kłębek małego doga niemieckiego. Miał pyszczek zakryty łapką, i całym swym ciałkiem pokazywał żałość swego losu. Po pierwsze- wyglądał jak dog niemiecki, po drugie- był schroniskowym smutkiem, więc stanęłam i się po prostu rozryczałam...
Niewiele myśląc poszłam do biura i zaadoptowałam tą 16-kilową kupkę nieszczęścia. Miał szczęście- był w schronisku trzeci dzień gdy go "znalazłam". Musiał tam zostać jeszcze kolejne trzy i po podpisaniu przeze mnie klauzuli "oddania właścicielowi" o ile się zgłosi trafił do nas.
To było dziewięć lat temu...
Właściciel jak się domyślasz się nie znalazł, mini dog niemiecki okazał się "psudopittbullem" i waży już 35 kilogramów... Kochamy go, mimo że jest psem- autystykiem... serio.
On chyba nas też... chociaż kto go tam wie, w końcu to autystyk...
Serio...
musi spać pod kołdrą, ale tylko na prawym boku;
na fotelu śpi tylko na lewym boku;
nieważne, że osy żądlą- jedna kiedyś ugryzła- trzeba się mścić na pozostałych (dwa razy wlazł w gniazdo...);
ropuchy pienią ryjek po zjedzeniu, ale trzeba je zjadać;
jeż- największy wróg psa;
jego największym wrogiem są małe drzewka;
Śnieg jest smaczniejszy niż woda w misce...
i tak dalej... sporo tego by się znalazło...

Brego w zasadzie nie jest do końca psem. To taki miks psa, człowieka i totalnej pierdoły :]

środa, 18 lutego 2015

Kuchnie świata- świat w kuchni

Nie zwiedzam świata za dużo. Życie na wsi mimo wszystko ogranicza pewne sprawy, zwłaszcza gdy ma się zwierzaki, a zwłaszcza (ponownie) psy. Nie jestem w stanie oddać ich do psiego hotelu, nie dlatego, że nie ufam- to psy schroniskowe, boję się (może głupio) że pomyślą sobie, że je znów ktoś zostawia, porzuca... No nie umiem i już. Nie bardzo chcę i mogę obciążać rodzinę zajmowaniem się moimi pupilami, finanse też nie bardzo pozwalają na Majorki i Karaiby, więc jest jak jest. Nie narzekam- jestem w stanie cudnie spędzić urlop w domu :]
Ale... jak zwykle w zasadzie ja nie o tym :]
Już pisałam, że uwielbiam gotować. W kuchni często wręcz odpoczywam od codziennych spraw. Mieszanie, czekanie, smakowanie... Sprawia mi to przyjemność i relaksuje.
I chociaż nie podróżuję i nie zwiedzam świata, to mam swój mały egzotyczny świat kuchenny w domu. Większość moich znajomych wie, że jeśli mają ochotę przywieźć mi jakąkolwiek pamiątkę z wakacji, podróży, wyjazdu; to ma to być coś lokalno- jedzeniowego.
Uwielbiam moje kuchenne skarby z różnych zakątków świata. Niektóre dostaję wielokrotnie (Marmite- nie potrafię już bez niego żyć :], czeremsza(spytaj Białorusina), kiszony czosnek... ) niektóre są jednorazowe i wyjątkowe :]

W ten sposób zwiedziłam już Skandynawię, Grecję, Włochy, Turcję, Malediwy, Sycylię, Hiszpanię, Holandię, Anglię, Białoruś, a nawet Chiny :]
W kuchni mam niemalże cały świat.
Sól z Sycylii,
Przyprawy z Turcji,
i Bottarga z Sycylii :] moja ostatnia "zdobycz". Co prawda na razie wiem tylko, że można tym spaghetti doprawić, ale... coś wymyślę. W końcu mam cały świat :]

sobota, 7 lutego 2015

Mądrości ludowe...

Mam słabość do kalendarzy zdzieraków :]
No uwielbiam po prostu i obowiązkowo muszę co roku mieć. Wyszukuję zazwyczaj najbardziej "tandetne" takie z mądrościami i przepisami ludowymi.
W tym roku mam zdzieraka, który zadziwił mnie bardziej niż zazwyczaj. Mianowicie jest od frontu pełnym przedrukiem zeszłorocznego! Sprawdzałam. Mam kilkanaście kartek z przepisami zeszłorocznymi i fronty tych kartek są identyczne jak tegoroczne :]
W zdzierakach fascynują mnie przysłowia i mądrości ludowe. Moje ulubione:
"Na świętego Hieronima jest deszcz, albo go ni ma" oddaje chyba wszystko, co najistotniejsze...
Ale dziś w zasadzie chciałam o czym innym- jakieś dwa dni temu mądrość ludowa brzmiała:
" Gdy luty z wiatrami, rychła wiosna przed nami". Tere-fere. Cisza, spokój, wiatru nie ma. Aż do dzisiaj:
I biorąc pod uwagę mądrość ludową -Wiosna już jest... Tak "napierdziela wiatrem" że nie wiem czemu jeszcze mam prąd. Do tego przed chwilą ktoś mi zza okna zrobił "zdjęcie" a potem gruchnęło jak "sto pięćdziesiąt"... Burzy w lutym jeszcze nie przeżyłam i to takiej... drzewa wygina do ziemi, śnieg tworzy wiry jak mini trąby powietrzne, nie zabrali prądu!
Matko Naturo! O co Ci chodzi? Jak Ci pomóc? Jak to zmienić? (oczywiście nie sprawy z prądem)
Mnie nie przeszkadza lato przez 12 miesięcy, ale burza ze śniegiem i wiatrem północnym(u nas ZAWSZE wiało z zachodu!) nie jest fajna...
"A na wszystkie smutki, napijmy się wódki" :]
Dobranoc.

środa, 4 lutego 2015

Kobieta przereklamowana

Lubię oglądać telewizję... No przyznaję się. W głównej mierze uprawiam "oglądanie słuchane"- czyli TV gra, a ja latam ze szmatą, odkurzaczem, albo miotłą. Jestem na przymusowym urlopie (tak, są ferie, ale na pewno wolisz stwierdzenie "przymusowy urlop" niż dwa tygodnie wolnego...) W tym czasie skrzynka TV działa u mnie zdecydowanie częściej niż zazwyczaj. Małż ma takie ładne określenie: "telewizja bezrobotnych", w której skład wchodzą wszelkie przedpołudniowe programy. Mam z tym mały problem, bo włączam i : "Ukryta prawda" PSTRYK, "Pielęgniarki", PSTRYK, "Mango" PSTRYK, "Agro-fakty"-PSTRYK...
Kończy się na tym, że oglądam kuchnię+, DOMO, albo kanały przyrodnicze.
Bez względu jednak na treść programu i ambicje stacji wszystkie je łączy jedno: REKLAMY.
W nich odkrywam jestestwo i powinność kobiety... Z reklam dowiedziałam się już wiele na temat naszego społeczeństwa. I stworzyłam sobie taki mały obraz kobiety idealnej/ prawdziwej? Nie wiem... Mam nadzieję, że nie...

Kobieta przereklamowana:

1) powinna być głupiutka:
- nie wie jakiego płynu, proszku, środka do czyszczenia użyć- powie jej to Pan, który wdziera się ku jej radości do jej domu...
- nie wie jaki ma samochód, telefon i co z nim zrobić, ale jak pokręci pupą, to na pewno ktoś jej pomoże,
- nie umie ugotować zupy bez kostki rosołowej/ torebki, czy woreczka pełnego "magicznego proszku".

2) powinna być sexbombą:
- tarza się po łóżku w namiętnych pozach zanim nakarmi kota,
- rozpala konar,
- genialnie sprzedaje opony, blachodachówkę, albo inne typowo "męskie" rzeczy nawet jeśli nie wie do czego to służy.

3) podejrzewam, że powinna cierpieć na chorobę Munchausena, bo faszeruje swe dzieci:
- tranem,
- danonkami,
- actimelkami,
- syropkiem na sen,
- syropkiem na pobudzeie,
- syropkiem na kaszel suchy
- i mokry,
- witaminożelkami,
- śmiejżelkami,
- i o zgrozo- lizakami na gardło...

4) Jest "superłumenem", bo 30 godzin na dobę:
- gotuje budynie, zupki, sztuczne kurczaki i chowa po szafkach smakołyki dla dzieci,
- biega po lidlach, biedronkach, kauflandach i teskach by kupić jak najtaniej,
- karmi psy i koty (te ostatnie obowiązkowo tarzając się wcześniej po łóżku).

5) Jest sadystką:
- gotuje/ piecze/dusi równocześnie zraziki, bigos golonkę i schabowe; po czym mówi małżonkowi, ze ma chorą wątrobę i nie wolno mu tego jeść...
-rozrzuca prowokacyjnie swe rzeczy po całym mieszkaniu, po czym zdradza męża z termometrem...

6) Stoi nad grobem...bo :
- nie trzyma moczu,
- ma żylaki,
- ma menopauzę- niezależnie od wieku,
- cierpi na migreny,
- ma zapalenie pęcherza,
- wypadają jej włosy i paznokcie,
- (w zasadzie, to wszystko jej odpada...)
- ma zakwaszony organizm,
- ma niedobory wszelkich możliwych minerałów...
- jest za gruba/ za chuda
- ma cellulit
- cokolwiek...

7) Jest niesamowita, bo:
- sypia jak nietoperz (do góry nogami)- tak twierdzi pewna firma od podpasek,
- kiedy ma okres robi szpagat (kolejna firma z tej kategorii)
- nie idzie na chorobowe...
- ma super-moce, bo trzyma w ręku żelazko...

I nie wiem dlaczego "babeczka z kubeczka" uparcie nazywa łyżeczkę "swoim widelczykiem do ciasta"...

I żeby nie było. Jest kilka reklam, które doceniam i lubię- seria Żubra jest majstersztykiem jak dla mnie.
I mina "Alicji" w konfrontacji z mamą- bezcenna :]
Jednak ogólna koncepcja mnie przeraża...

czwartek, 29 stycznia 2015

Pieskie życie...

Smutno mi dziś przeokrutnie i taki też post będzie, wiec jeśli masz gorszy humor lub mini doła, to nie czytaj...
Miałam dziś "traumatyczny psi dzień".
Wracając do domu, siedząc w samochodzie zobaczyłam starszego pana. Szedł powoli, niepewnie stawiając kolejne kroki niosąc na rękach psa- małego west teriera. Psie ciałko bezwładnie niesione przez staruszka świadczyło o jednym... Strasznie mi się żal zrobiło, serce mi się ścisnęło, bo od razu pomyślałam o moich znajdach. I oczyma wyobraźni zobaczyłam/ uświadomiłam sobie, że kiedyś też tak będę szła... Może nie z Bregiem, bo nie dam rady go tak nieść, ale z Małą Mi. Naszą zadziorą paskudą kochaną... Pan szedł powoli, mówił coś do siebie lub raczej niesionego przez siebie małego psiego ciałka i po policzkach płynęły mu łzy... Chcę wymazać ten widok z pamięci, ale nie mogę...
Na dobitkę pod moim wiejskim sklepem gdzie zatrzymałam się na zakupy siedział kolejny pies- wiejski kundel ani brzydki, ani pocieszny. Nieśmiało merdał ogonem, ale nieufny był. Zagadałam Pana sprzedawcę...
- A, wie Pani, on tu od kilku dni siedzi, bo jego właściciel się powiesił...

I znów mnie zmroziło i ścisnęło za serce. Bo zobaczyłam dziś dwie psie tragedie z dwóch stron.
Od strony właściciela i psa. I nie mogę jakoś dojść do końca do siebie po tym wszystkim...
I wracając do domu myślałam już, że to jakiś znak, że coś się stało, że moje "ryje niemyte"... Na szczęście nie. Wszystko z nimi dobrze. Są szczęśliwe i zadowolone z życia- mam przynajmniej taką nadzieję.

I wiem, to głupie niby martwić się o psy, o to że kiedyś odejdą i to na pewno przed nami, ale mi już jest smutno. Przeżyłam to już raz i wiem, że to straszne. Wiem też, że można żyć dalej i dać miłość kolejnemu stworzeniu. Ale nie potrafię przyjąć tego spokojnie. Mimo że oba nasze "kundle" są schroniskowe i wiem, że mogłyby mieć gorsze życie, to chcę by miały jeszcze lepsze.

Brego był w schronisku krótko- około 5 dni. Byłam wtedy wolontariuszem i wzięłam go do domu z klauzulą oddania właścicielowi gdyby się znalazł. Myślę, ze dobrze, bo "dużo osób" interesowało się tym psem. Wiem jakich osób... W końcu byłam tam wolontariuszem.. Gdyby nie trafił do nas miałby duże szanse na walki psów lub w najlepszym wypadku szczucie wszystkiego i wszystkich... Miał jakieś 6 miesięcy gdy do nas trafił. Najprawdopodobniej ktoś wyrzucił go z samochodu lub wywiózł ze względu na małe dziecko. Bi ma "fisia" na punkcie małych dzieci- piszczy i chce "ratować" gdy słyszy że jakieś płacze, a po miesiącu u nas panicznie bał się wsiąść do samochodu. Stąd nasze wnioski.

Mitwoch siedziała w schronisku dłużej, jakieś dwa miesiące. Do tej pory (jest już u nas trzy lata) rzuca się na jedzenie, panicznie boi się trzepaczki do dywanów, a nawet odgłosu strzepywanego chodniczka, ręcznika itp. Nigdy nie była przez nas bita, kopana, Brego zresztą też.

Staramy się im zapewnić najlepsze psie życie jakie możemy...

I tak tylko chcę przypomnieć powtarzane, ale ważne frazesy:
pies to nie zabawka, pies czuje i cierpi, i jeśli się decydujesz na psa pamiętaj- on będzie żył około 15lat- uwzględnij to jeśli chodzi o wakacje i wyjazdy ale także o stratę jaką poczujesz i ból po jego odejściu... Bo biorąc psa decydujesz się też na to że będziesz musiał go "pożegnać na zawsze"...a to boli... Wie o tym starszy pan, którego widziałam dziś przez chwilę stojąc na światłach.

wtorek, 27 stycznia 2015

"Zielonka"

"Mini-wstęp" dla nieuświadomionych:
W naszym psim stadzie rządzi niepodzielnie królewna MałaMi- czyli Mithrill. To futrzaste małe stworzeni bez ogona zupełnie zdominowało wielkiego "prawie pit-bulla". Nas też próbowała sobie podporządkować, jednak szybko została spacyfikowana. Z żalem pogodziła się z tym i obecnie hierarchia stada wygląda według niej następująco:
- Pańcia (daje żarcie!!! wyprowadza na spacer i przesuwa się przez sen w łóżku, żeby zrobić mi miejsce)
- Pańcio (bawi się, sporadycznie wyprowadza na spacer i "mizia" wieczorem po brzuszku)
- Brego ( druga miska żarcia, której nie pozwalają mi zjeść; podmiot do gnębienia; coś co ma fajne uszy do gryzienia)

Rozwinięcie:
Bregosław ze świętym spokojem już od trzech lat znosi panujący w domu psi totalitaryzm. Daje się gryźć po uszach, oddaje zabawki. Czasem w ramach buntu wyżera Mithrill chrupki z miski (bo ona ma je obecnie już gdzieś). Jednak w sobotę (zaznaczam, że ja się akurat doszkalałam poza domem) po zabawie z Pańciem Mimi nie mogła znieść myśli, że Brego ma zabawkę (ona miała swoją oczywiście, ale przecież ON nie może mieć!) To przelało czarę, poetycko mówiąc, i Breżniew "niespotykanie spokojny pies" w końcu nie wytrzymał.
Wyszolątał* MałąMi za głowę (popatrzeć można na zdjęcie- nie stanowi to problemu dla niego) Mith odruchowo chwyciła za zwisające bregusiowe ucho, ale niewiele to dało... Pańcio heroicznym wysiłkiem rozdzielił kundle i okazało się, że Mitwoch dostał w końcu w ciry. Wcale, a wcale mi jej nie żal. Rany nie są groźne- ma rozdarcie małe na pysku (już nie widać) i niestety dziurę za uchem- dziurę głębokości kła Bregosława.
I tu się wyjaśni tajemniczy tytuł:

Zakończenie a w zasadzie główna część historii :
Znów krótka retrospekcja: Mieszkając kilka lat temu na Białorusi (tak- byłam, żyłam, wróciłam) na jedną z ran Bregusia dostaliśmy tajemniczy środek zwany "Zielonka"- dodam że kosztował grosze zarówno dla nas jak i dla nich, a działał niesamowicie. Wszelkie zakażenia, infekcje itp. znikały błyskawicznie. Rana goiła się ładnie i szybko.

Wczoraj ucho Mimsa zaczęło się "ślimaczyć" mimo dezynfekcji i przypomniałam sobie o cudownym, białoruskim leku. Po całkiem krótkich poszukiwaniach znalazłam małą buteleczkę i się zaczęło...
Zielonka oprócz cudownych właściwości leczniczych ma jeszcze jedną cechę- jest zielona, wściekle zielona i tak samo wściekle barwi wszystko naokoło... Zapomniałam o tym...
Po otwarciu buteleczki opadły małe złocisto- zielone płatki. Nie zwróciłam na nie uwagi- BŁĄD nr1
W buteleczce niewiele zostało- przechyliłam by zmoczyć patyczek z watką- BŁĄD nr2
Chciałam posmarować zielonką ucho psa, który reaguje histerycznie na jakąkolwiek ingerencję w jej ciałko BŁĄD nr 3!

Błąd nr1- połowa łazienki i kuchni była w zielonych plamach, bo pod wpływem minimalnej ilości wody zielonka "ożywa" i wraca do zjadliwej zielonkowatej formy.
Błąd nr2- moje ręce i zlew są zielone- tak! to gó...no zabarwia nawet metal!
Błąd nr3- zestresowany pies zwłaszcza jeśli podrażnimy mu ranę wściekle się otrzepuje... moje ciuchy i ściany też są w zielonce...


Po kilku próbach udało mi się osiągnąć sukces... Zielonkę jest w stanie usunąć chlor... No, to mam odbarwione blaty, zdezynfekowany zlew, podrażnioną skórę na rękach i wyżartą boazerię :] i odkażonego zielonką psa:]


Ps... Na ganku, na śniegu są charakterystyczne zielone kropki... Czy TO się rozmnaża samo?!
Ps2. Mam zieloną skarpetkę... skąd na litość?!



*szolątać- potrząsać energicznie czymś trzymanym w pysku z chęcią uśmiercenia.

niedziela, 25 stycznia 2015

Weekendowo- pozadomowo

Całą sobotę i pół niedzieli spędziłam na szkoleniu "pracowym". Na temat szkolenia nie będę się rozwodzić, bo tylko nauczyciel- fanatyk byłby w stanie mnie zrozumieć, przemyślałam sobie jednak w krótkich "przerwach kawowych" co innego :]
"Jak bobrze być w domu" i jak dobrze być na wsi. Przez większość nocy wybudzały mnie przejeżdżające za oknem TIRy, tupiące osoby nade mną, stukające (do tej pory myślę czym) osoby za ścianą... Odzwyczaiłam się od miejskich hałasów, a nawet dźwięków. Całe życie mieszkałam w mieście, czasem w pobliżu ruchliwych, wręcz głównych ulic i jakoś mi to nie przeszkadzało. Zastanowiło mnie jak bardzo się człowiek nieświadomie zmienia, nie mając nawet pojęcia o tym. Ciekawi mnie czy tak jest ze wszystkim? Czy cała nasza psychika, przekonania itd. zmieniają się w ludziach niepostrzeżenie? Jeśli tak to jest to trochę przerażające :] Czy staję się zupełnie innym człowiekiem nawet o tym nie wiedząc? Jeśli tak, to możliwe, że gdybym spotkała samą siebie sprzed kilkunastu lat to wcale bym się nie polubiła! A to mnie nie cieszy... I tak sobie myślę, że dzięki szkoleniu na zupełnie inny temat zyskałam też inną wiedzę, którą zastosuję w pracy- popatrzę na moje "paskudy" (czyt. moich uczniów) przez pryzmat tej małej dziewczynki, którą kiedyś byłam. Dużo bardziej dogłębnie i z większą dozą pobłażliwości niż dotychczas. I postaram się sobie jeszcze bardziej przypomnieć jak to było, gdy sama kopałam kolegów i strzelałam z procy :]




Ps. Podsłuchane w czasie "kawowych przerw":
"- Zupa jest w lodówce! W słoiku! Tak, to to czerwone."
"- Jak to nie ma czapki w szufladzie sprawdź. Taka liliowa... No, taka jak mój ręcznik, to jest liliowy! Jest? To dobrze..."
"- Tak, ziemniaki gotuj 25 minut"
"- Jutro będę. Nie, nie mogę wrócić dzisiaj..."
"- Ustaw na 40stopni. wrzuć kapsułkę do bębna i naciśnij START. Jak to nie działa? A zamknąłeś drzwi pralki? To Zamknij..."

Nie podpytywałam, ale jestem w stanie założyć się o wszystko, że moje "koleżanki" rozmawiały ze swoimi drugimi połówkami :]

piątek, 23 stycznia 2015

ZIMA plusy i minusy- czyli sielsko wiejsko

Zima... Znienawidzona przeze mnie pora roku, nawet w mieście...i na wsi też...
Bo śniegowa breja pod butami, sól, piach wżerający się w buty i psie łapy...
Na wsi nikt nie posypie Ci drogi solą, piaskiem, niczym... Są plusy i minusy :]
MINUSY:
- możesz nie dojechać do pracy;
- sam musisz się odkopać gdy napada śnieg;
- sam musisz na bieżąco odśnieżać (nawet jak nie pada śnieg...)
- jest zimno- pal w kominku
- jest zimno- mimo iż palisz w kominku piec zżera Twoje oszczędności;
- jest zimno- odśnież i napal w kominku...:
- uważaj na drodze- w wiejskich warunkach 10km/h to szaleństwo!
ps. napal w kominku :]

Plusy:
- możesz nie dojechać do pracy;
- psy nie wnoszą tony piachu z dworu, ale zaledwie pół :]
-nie widać psich niespodzianek na trawniku (z drugiej strony jednak gdzieś tam są... )
- nie ma szerszeni, os oraz żmij;
- możesz palić w kominku :]

Wieś+zima= rozstrój nerwowy :]


Gdy ogień "trzaska" w kominku...- czyli ZIMA

Kiedy kominek zaczyna "działać" regularnie oznacza, że zbliża się zima...
Lubię "kontrolowane" ognisko domowe, czasem nawet latem, gdy robi się zimno i wilgotno. Kominek jest magiczny- zespala domowe "stado" bez względu na stan liczebny, gatunek, czy płeć. Kominek jedną wadę- wysuszaaaa. wszystko wokoło...
Ale, lepiej być szczęśliwym sucharem niż zmarzniętym sucharem :] Tak uważam ja przynajmniej... :]
A jutro wrzucę nawilżacz powietrza na "full", żeby przeżyć i będzie dobrze :]

wtorek, 20 stycznia 2015

Kultura czy fanaberie?

Zacznę od przyznania się do rocznika- co nie jest dla mnie jakimś problemem, nie wstydzę się swojego wieku- urodziłam się w1980r.
Potem przedstawię krótką, życiową scenką, a później przejdę do meritum :]
Historyjka dzisiejszo/ wczorajsza:
Godzina 22.20 SMS "Pani Izo' itd.. no nie ważne w zasadzie o co chodziło, mnie bardzo zirytowała pora. Dodam, że nie była to sprawa typu" jesteśmy w szpitalu, czy X miał jakieś dziwne objawy w ciągu dnia"- to bym zrozumiała.
Dobra, odebrałam, odpisałam, umówiłam się na dziś rano. Mamusia oczywiście się spóźniła i wymusiła na mnie rozmowę w czasie lekcji- zajęć- czasu gdy jestem ODPOWIEDZIALNA za dzieci. Nienawidzę tego typu postępowania. Pracuję w szkole płatnej, więc nie zawsze mogę powiedzieć rodzicowi wprost co myślę, jednak takie zachowania irytują mnie na tyle, że robię to przynajmniej "aluzyjnie". I tak dziś spędziłam 3minuty na rozmowie z mamusią (na zupełnie bezsensowny i nieistotny temat) w otwartych drzwiach klasy. Podejrzewam, że do dłuższych wynurzeń zniechęciły ją naprzemienne moje i dzieciaków wrzaski typu psze pani, a co tu zrobić, psze pani, a ja nie rozumiem, psze pani ja chcę siku (kocham moje dzieci:]) Ale, przyznam taki miałam cel...
Ale wracając do tytułu:
"Za moich czasów..."
No serio, wychowano mnie w poczuciu szacunku do innej osoby. NIGDY nie dzwonię do nikogo po 22.00 a do osób, które nie są rodziną, czy przyjaciółmi nie dzwonię po 20.00. Zawsze mówię starszym "dzień dobry" pierwsza, mam wielkie opory jeśli chodzi o przejście na "TY" z osobami starszymi ode mnie jakieś dziesięć lat (i wzwyż, oczywiście), nigdy się nie spóźniam- a jeśli już zdarzy się kataklizm (bo w moim wydaniu to musi być kataklizm) to uprzedzam o tym i przepraszam. Ustępuję starszym miejsca w komunikacji (jeśli się nią poruszam) i to samo przekazuję swoim uczniom. A przynajmniej staram się. Bo zaczęłam się zastanawiać czy warto skoro mamusia takiego X działa zupełnie inaczej.
Może moje przekonania i "sa-wuar-wiwr" są już passe?
Może wydzwanianie do klienta/ szefa/ pracownika w środku nocy to już norma?
Może przepychanie się w autobusie i potrącanie staruszek jest ok?
Może wymuszanie na kimś odpisywania na smsy jest na porządku dziennym?
Może znów niedzisiejsza jestem?

Nie wiem... na wsi mieszkam, to zacofana jestem...i staram się być kulturalna wobec innych... tyle wiem...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Dylematy i dywagacje blogowe :]

Tak się zastanawiam czasem, czy ktoś, a w zasadzie kto jest tam, po drugiej stronie ekranu. Że ktoś jest, to wiem- no zaglądam w statystyki blogowe (przyznaję się :] )- wiem nawet skąd USA, Polska, Norwegia, Irlandia, ale nie wiem kto...
Zawsze piszę "osobowo i w liczbie mnogiej" do odbiorcy/ ców : wiecie, widzieliście, powiem Wam... A przecież w sumie czyta mnie jedna osoba "na raz" OSOBA. Nie tłum, nie rzesze. A ja nawet nie wiem kto...
I o tym tak sobie dziś myślałam. Że nie wiem, kto mnie czyta (no poza kilkoma osobami, ale o tym za chwilę) ale zwracam się do Was, do Ciebie w liczbie mnogiej. Zupełnie nieświadomie. Bo taka się forma przyjęła i postanowiłam od dziś skrobać nie do Was...
Tylko do Ciebie :]
Postaram się używać drugiej osoby liczby pojedynczej, bo jesteś jedna/ jeden (chyba że czyta mnie ktoś ze schizofrenią :] )

Myślałam sobie też o karierze "bloga" jako bloga- broń boże mojego! Nie mam absolutnie ambicji na bloga roku, spotkania "topten" blogerów itp. Z jednaj strony piszę dla siebie, żeby się wyżyć, gdzieś wygadać :] To kolejny aspekt mieszkania na wsi- nie ma z kim gadać! No serio! Masz kilku sąsiadów, ale każdy ma swoje życie. Nie spotykasz nikogo na ulicy wracając ze sklepu, na schodach czy na przystanku. To spory problem dla gaduł :] a ja lubię sobie czasem pogadać. Moje rachunki telefoniczne dość znacznie wzrosły odkąd mieszkam na wsi :]

Ale wracając do czytelników i aspiracji: Nie rozgłaszam na prawo i lewo, że pisze bloga (znowu). W zasadzie wręcz przeciwnie- trzymam to w tajemnicy. Nawet przed małżem :] Zauważyliście, tfu, zauważyłaś/ łaś że piszę głównie po 21.00?
No, bo małż już śpi :] To nie to, że ukrywam się przed nim i spisuję tu jakieś nasze tajemnice. Jednak za pierwszym razem gdy zaczęłam pisać i M. na bieżąco zaglądał, denerwowały mnie jego uwagi, komentarze, próby ingerencji- nie miał nic złego na myśli, chciał dobrze. Ale ja na prawdę nie mam żadnych wielkich aspiracji jeśli chodzi o moją pisaninę, a słuchanie że powinnam pisać: regularnie, żeby mnie czytano; że trochę infantylnie, że to, że tamto na prawdę mnie zniechęciło... Dlatego teraz mu nic nie mówię. Ja wiem, że to nie jest na miarę Mickiewicza, czy Jolindy (;] ) ale chcę, żeby ktoś -Ty -mógł się po prostu pośmiać z cudzego (czytaj: mojego) nieszczęścia, bo to cieszy i podnosi na duchu najbardziej że ktoś ma gorzej :]
Nie przeszkadza mi to, serio, po to piszę, a mi też jest dzięki temu lepiej :]
Ale wracając do rozgłaszania: owszem, podałam kilku osobom adres, ale są to osoby z którymi albo mam bardzo nikły kontakt, albo bardzo zaufane (poza małżem).
Tak więc wiem, kto mnie czyta z Norwegii, podejrzewam kto w Irlandii, i znam trzech, no może czterech podglądaczy z Polski. Ale reszta jest dla mnie zagadką :]
Niemniej jednak wszystkim znanym i nie znanym życzę spokojnej nocy :}

piątek, 16 stycznia 2015

Jeszcze na moment :]

Nie wiem, czy "wszyscy" dotarli do poprzedniego bloga...
Niemniej jednak:
Nasz pies ma na imię BREGO.
Nasza psica ma na imię: MITHRILL.
Moje miejskie autko (sprawujące się niezawodnie na wsi już od pierwszego dnia) zostało ochrzczone SHADOWFAXem.(dajecie imiona rzeczom i maszynom? ja tak :P)
Nasza sieć internetowa zwie się ROHAN...
I już chyba nie muszę tłumaczyć jaki film oglądam dziś po raz bodajże 30...
I żeby nie było! Najpierw... dawno, dawno temu czytałam książkę. I jest to chyba jedyny film, który uważam za świetną adaptację. Z reguły nie cierpię oglądać filmów na podstawie książek. Pozbywają mnie mych wyobrażeń. Ten wyjątkowo nie.
No, to dobranoc. Definitywnie. Mam Nadzieję.



moi rohirrianie :]

Ciśnienie spadło

No dobra... Trochę wczoraj przesadziłam z tym użalaniem się nad sobą i "uzewnętrznianiem", ale czasem jest mi na prawdę ciężko i nie mam siły na nic...
No ale, nowy dzień, nowa nadzieja itp.
Donoszę uprzejmie, że już mi lepiej. Fizycznie i psychicznie.
I żeby to udowodnić przedstawię "radosne scenki" dnia codziennego mojego :]
Jak już pisałam mam zawód przeklęty (obyś cudze dzieci uczył...) I z racji tego częsty kontakt zarówno z dziećmi ,młodzieżą, jak i dorosłymi. Dziś o dorosłych chciałam chwilę.
Jest kilka typów rodziców. Są tacy, którzy traktują nauczyciela jak:
- zło konieczne,
- niepodważalną "świętość",
- niezręcznego rozmówcę,
- pocieszyciela i wybawiciela,
- osobę wtrącającą się w wychowanie mego dziecka,
- osobę, która powinna wychować me dziecko,
- niańkę, opiekunkę i przyjaciela dziecka w jednym,
- kumpla do rozmów,
- natręta, który się czepia,
- osobę, która za mało czasu poświęca akurat JEGO dziecku,
- i czasem normalni...
W swojej dwunastoletniej karierze trafiłam już na wszystkie typy i nie kryję, że najbardziej lubię tych normalnych :]
Na szczęście obecnie mam większość rodziców w tym typie.
Dziś chciałam przytoczyć moje rozmowy "smsowe" z jedną z mam, z którą nota bene uwielbiam smsować, jak mało z kim :] Pisownia oryginalna:

M- Dzień dobry, czy jutro jest WF?
To pisałam ja- mama XY B-)

Ja- Nie, XY mówi prawdę, jutro odwołany.

M- Dooobra, to dam jej tego IPADA...

I druga rozmowa ostatnio- jedziemy do kina dnia następnego:

M- Czy jak XY nie ma biletów na autobus, ponieważ ma matkę, której skleroza to siostra rodzona, to da radę jakoś do tego kina? Czy mam iść robić włam do kiosku?

Ja- Matka nie ma sklerozy, tylko czytać ze zrozumieniem nie umie :) Zbierałam na kino i bilety na autobus. Kiosk bezpieczny, legitymację tylko dziecku dać i będzie ok.

M- To jestem uratowana, w moim zawodzie nie mogę być karana... a kiosk już miałam upatrzony. Faktycznie coś u mnie ostatnio ze zrozumieniem marnie :-D


I takie to rozmowy toczę co jakiś czas... Przyznaję, nie z każdym, bo nie każdy podchodzi w ten sposób. Czasem jest szanowna pani, czy raczyłaby pani, uprzejmie proszę, rozważając ostatnią naszą rozmowę itp... :]
Ale takich od sklerozy i włamów lubię najbardziej :] I uwaga potencjalni rodzice! To nie przekłada się na ulgi i faworyzowanie dziecka :] przynajmniej u mnie. Jedną z moich ulubionych mam jest mama największego rozrabiaki, który sam mówi, że ma u mnie CYTUJĘ: "przekichane" :]

Miłego weekendu. Sobie i Wam.

czwartek, 15 stycznia 2015

Mam dość... czasami...

Mam dość... dość użerania się z "solonym" piecem, wiatrem i brakiem prądu...
Wróciłam z małżem znów z czeluści garażowych piwnic- miejsca w którym króluje "Pan piec". Ponownie domagał się czyszczenia obwieszczając to wyłączeniem kaloryferów. W efekcie zeżre znów dwa razy więcej paliwa, bo musi się "rozbujać".
No mam dość tego cholernego urządzenia, które zżera moje wszystkie (choć żenująco niskie) oszczędności.
Ja nie wiem...Czy ja jestem jedyną osobą, która wyprowadziła się na wieś na zasadzie "z motyką na słońce"?
Jedyną, która nie zarabia milionów, żyje na kredyt i ledwie wiąże koniec z końcem, bo chce spełnić swe marzenia? Czasem mam wrażenie, że tak... Wszyscy "wiejscy" pikają pilotami od bram, odpalają silniki wielkich terenówek i robią ekskluzywne zakupy w miejskich galeriach... Ja NIE!

Nie mam elektrycznie rozsuwającej się bramy, wypaśnego garażu, ani nawet piły spalinowej- drewno rąbię "ekologicznie". Spłacam z małżem kredyt za dom i za dziesięcioletni samochód, a w zasadzie nawet dwa. Moje życiowe oszczędności ledwie przekraczają tysiąc złotych i uszczuplą się znacznie w przyszłym miesiącu, bo muszę spłacić zakup pieprzonego, o przepraszam, "solonego" oleju do pieca.
Zastanawiam się czy w tym miesiącu kupić nowe buty (i nie mówię o "Ecco" tylko "adidasach" na promocji w Tesco), żeby mieć w czym chodzić, czy może jednak wstrzymać się jeszcze trochę i mieć za co wyżywić małża i psy. Z trwogą czekam na tegoroczne podwyżki podatku za grunt... Na rachunek za wodę... Na wszelkie rachunki zresztą...
Tak wygląda moja sielanka na wsi...
I nadal piję herbatę... tym razem z wódką... I chyba wypiję jeszcze jedną...

No to się wyżaliłam trochę...
Idę wstawiać wodę. Dobrej nocki :] mimo wszystko.

Dół zimowo-jeienny...

Źle mi...
Napiżdża mnie bark nie wiem od czego- podejrzewam, że źle spałam...
Oglądam łzawe komedie popijając herbatę...
Zżeram musujące pudrówki w ilościach hurtowych jak na mnie (czyli pięć sztuk...)
I łazi mi po głowie:

https://www.youtube.com/watch?v=jqv_yNC_8GE

nawet nie wiem czy się da odtworzyć, bo wklejam pierwszy raz...
Nie lubię zimy... nawet pseudozimy...
Chyba jest jeszcze gorsza niż prawdziwa...
no dół...

środa, 14 stycznia 2015

Zestresowana kaczka i paradoks blogowy

Nie jestem maniaczką blogową- czytam kilka blogów regularnie pięć, może sześć. Jednak kiedy trafię na coś ciekawego, to ZAWSZE zaczynam czytać go od początku, od pierwszego wpisu aż do "końca". Jeśli trafię na coś mniej ciekawego- po kilkunastu wpisach "porzucam" go na rzecz czegoś innego.
Uwielbiam gotować i często przesiaduję w kuchni. Odpręża mnie to, sprawia radość i daje poczucie satysfakcji. Stąd też w moich nielicznych śledzonych blogach jest kilka pozycji typowo kulinarnych. Szukam tam raczej inspiracji lub "olśnienia", choć czasem wykorzystuję podany przepis wedle wszystkich wskazówek. Ostatnio trafiłam na blog, który mnie fascynuje i przeraża zarazem. Nie wiem czemu, ale mimo iż jest dla mnie w zasadzie "beznadziejny" nie mogę się od niego oderwać.
Kobitka, która go prowadzi nie robi chyba nic innego, bo zamieszcza nawet po kilka postów dziennie od czterech lat i to ze zdjęciami potraw. A czemu uważam, że beznadziejny? Większość przepisów to: schabowy, zupa kartoflana (raz z kurkami, raz z boczkiem, raz z fasolką) no nic nowego, nic ciekawego. Nie tego szukam na kulinarnych blogach. Poza tym raz pisze, że oszczędza na wszystkim a za chwilę zachwala najdroższy możliwy kuchenny sprzęt lub przyprawy, bo dostała od firmy- taka hipokryzja trochę według mnie... I tu następuje właśnie mój paradoks... No nie mogę tego cholerstwa zamknąć. Chyba jednak gdzieś tam podświadomie wierzę, że skoro tylu ludzi to czyta(wśród "natłoku dostępnych blogów wybieram raczej te popularne), tylu sponsorów ją wspiera to znajdę tam w końcu jakąś perłę... przebrnęłam już przez około 800przepisów i jak na razie nic. Tylko kartoflanka, schabowy, mufinki i grzyby. Chyba będę potrzebować pomocy specjalisty, żeby się uwolnić...

A wracając, lub raczej poruszając temat kaczki w stresie.
Oglądaliśmy ostatnio "Julie i Julia" i stwierdziłam, że się w końcu zainteresuję "luzowaniem" drobiu. Zakupiłam kaczkę i poszperałam w necie. No i się bardzo rozczarowałam. Jak to usunąć kości?! To co ja mam obgryzać jedząc tego ptaszora?! Co ma mu nadać aromatu jak nie kości?! Zbuntowałam się i kaczka została upieczona ze szkieletem. Skoro więc nie została "wyluzowana" to zestresowana- trudno. Za to z pysznym farszem.

FARSZ DO KACZKI:
2-3 kromki chleba żytniego pokruszonego
2 garści posiekanych czarnych oliwek
2 garści posiekanych suszonych pomidorów
3-4 ząbki czosnku
2-3 łyżki oliwy
2-3 łyżki marynaty z oliwek
sól, pieprz do smaku.

niedziela, 11 stycznia 2015

"Raz do roku,,,"

Dziś jak co roku od wielu lat odmrażałam sobie charytatywnie kuper :]
I wiecie, nieważne, że zimno, wieje i leje. Nieważne, czy "pobijemy kolejny rekord kwotowy", ważne że można pomóc i że wielu ludzi chce. Czy warto? Warto. Bo to dzień, który potrafi zjednoczyć dla jednego celu wszystkich(no, prawie...) bez względu na poglądy, wyznanie, status majątkowy itp. itd. :] Choćby dlatego warto. By pokazać, że potrafimy być ponad podziałami i różnicami.
Nie będę opisywać "łzawych i wzruszających" historii, choć mieliśmy w naszym sztabie takie- obrączki, pamiątki... Nie chcę na siłę przekonywać, czy uzasadniać, że moje działanie jest słuszne. Jeśli ktoś nie chce, to nie...
Ale jeśli ktoś ma wątpliwości niech odwiedzi jakikolwiek szpital, niech popyta wśród znajomych- wszędzie można znaleźć charakterystyczne serduszko.
WOŚPujmy :]
Chociaż dzisiaj, to już WOŚPujcie, jeśli nadal macie siły. Ja odmarzam pod kominkiem :]

wtorek, 6 stycznia 2015

Włamanie na... kolację.

Włamywaliście się kiedyś do własnego domu?
Ja miałam już okazję dwa razy... Za pierwszym razem właziliśmy przez okno do własnego mieszkania (na parterze na szczęście) bo najemca prysnął nam z kluczami- oczywiście nie płacąc, ale to inna historia...
Dzisiaj musieliśmy "włamać się" do własnego domu. Mamy drzwi wejściowe, potem mały wiatrołap i drzwi do domu. I właśnie w tych drugich drzwiach, w klamce złamała się zapadka, czy jakieś inne ustrojstwo i koniec. "Jęzor" ani drgnie. Psy w domu, my w wiatrołapie...
Na szczęście drzwi te nie są pancerne, ani nawet z litego drewna czy płyty- są złożone z listewek fantazyjnie poukładanych, trochę jak klasyczny parkiet, łączone normalnymi dechami. Małż wyważył część listewek, ja wlazłam przez utworzony otwór i wpuściłam go przez taras... Największą radochę miały psy, bo wychodzenie przez taras jest dozwolone tylko w sezonie letnim- z oczywistych powodów (temperatura), a tu niespodzianka w styczniu :]
Finalnie, drzwi zostały zdjęte z zawiasów, mechanizm wyjęty i obecnie zamykane są na "skobel"... A zamykane być muszą, bo:
1. W przedsionku jest czujka ruchu uruchamiająca alarm.
2. Psy potrafią otworzyć sobie drzwi wejściowo- wyjściowe główne :] a ochotę mają otwierać je nader często...

I tak sobie siedzę i się zastanawiam, czy tylko mi się ciągle musi coś przytrafiać? Wczoraj auto, dzisiaj drzwi, wcześniej prąd...
Może ja jakaś przeklęta jestem, czy coś?

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Osiągi staroroczne :]

Ponieważ naukowcy i psycholodzy/ psychologowie? twierdzą, że postanowienia "noworoczne" nie mają większego sensu, bo są podejmowane spontanicznie i nie jesteśmy w stanie ich dotrzymać POSTANOWIŁAM nie mieć postanowień, tylko cieszyć się tym co było tak "mimochodem" :]
Tak więc w minionym roku odnotowuję takież to osiągnięcia:
- udało mi się przeżyć kolejny rok na wsi i nie zwariować (przynajmniej takie jest moje wrażenie)
- nauczyłam się czyścić piec,
- wiem jak pozbyć się pszczół, które chcą się zadomowić w kominie,
- umiem wybrać grabiami jabłka spod drzewa pełnego szerszeni i przeżyć,
- nauczyłam się anglezować na odpowiednią nogę,
- schudłam 16kilogramów (nie patrzę na to, że wróciło- w końcu mamy nowy rok),
- nauczyłam małża trzymać nie więcej niż trzy kurtki w przedpokoju(który ma metr na półtora- przedpokój, nie małż),
- umiem odpalić samochód na klemy,
- umiem odróżnić borówkę bagienną od borówki czarnej,
- wyhodowałam "milion" małych pomidorków,
- nauczyłam się obrabiać świnię- łącznie z wycięciem kulki z szynki,
- nadal kocham moje "zapyziałe"miejsce na ziemi i nie chcę by to się zmieniło :]- i to najważniejsze w tym wszystkim :]

I tak bez postanowień na przyszły rok: muszę się nauczyć odpalać agregat...
albo nie...
bo małż przestanie mi być potrzebny :]

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU :]

Zwyczajny tydzień na wsi...

No... to pisałam ostatnio tydzień temu, a potem... w zasadzie nic się nie działo. Taki zwykły "dzień za dniem"...
Wtorek:
kładąc się spać ok. 23.00 maznęłam ręką kaloryfer- to był pierwszy błąd: okazał się zimny, co znaczy piec nie działa. Źle, bardzo źle... Małż już śpi, bo jutro zasuwa do pracy. Schodzę do pieca (jest w piwnicy, która jest w garażu [ mam dwie piwnice- jedna w domu, druga w garażu. W pierwszej przetwory, zamrażarka, dobra jedzeniowe. W drugiej piec, agregat (o którym za chwilę...), sprzęty ogrodowe, narzędzia itp...) No więc złażę do tej drugiej. Piec mruga mi, że coś mu "nie halo". Resetuję, odpalam- nic (tak, tak, takie rzeczy już potrafię nawet na śpiąco). Dobra, zasuwam do domu po szmatki imbusy i "szesnastki" (czytaj post o fachowcach).
Rozkręcam to paskudztwo, czyszczę, skręcam, odpalam nic... Po godzinie pasuję, budzę małża. ( W międzyczasie jeszcze rozpalam w kominku, żeby nie zamarznąć do rana)...
Około 2.00 stwierdzamy, że coś cieknie z bliżej jeszcze niezidentyfikowanego zaworu. Piec pozostaje wyłączony, my padamy spać.
Rano małż był pierwszym klientem w hydraulicznym(to zaleta wsi, sklep hydrauliczny od 7.00)- okazało się, że odpowietrzacz od pieca się zepsuł- już wymieniony- działa.
Jedyną zagadką dla mnie pozostaje czemu z odpowietrzacza leciała woda...

Środa (Sylwester!):
Padamy spać o 15.00. Drzemka przedsylwestrowa udana- jedyne co, to budzi mnie sąsiad, którego pies "świruje" bo kilometr dalej ktoś wystrzelił petardę i oczekuje ode mnie porady. Przez 10 minut uspokajam i uświadamiam najpierw sąsiada (nie, lepiej nie podawaj jej relanium), a potem jeszcze psa przez telefon... Moje na szczęście mają strzelanie "głęboko gdzieś".
Wieczór spędzamy u innych sąsiadów- spokojnie i miło.

Czwartek:
Nic się nie dzieje!

Piątek:
Spokój i cisza na wsi- nie ma prądu, tylko wiatr hula za oknem... Tak hula, że z niepokojem obserwuję dach i okoliczne drzewa... Na szczęście prąd wraca. Wiatr jak się okaże niedługo też...

Sobota:
Małż ma wolne od trzech dni, więc zaczyna go "nosić"- nie jest pracoholikiem, ale musi coś robić... Już kombinuje, że "może nad morze"- wymyślił sobie molo w Sopocie o tej porze roku! Idąc na kompromis wybraliśmy się do gruzińskiej knajpki w Rumi (polecam -Gruzin na Kaszubach- może nie ma totalnych uniesień, ale ceny bardzo przyjazne (8-10zł zupy i przystawki, dania główne 12-30zł) i smacznie). Później z braku TV bo wiatr... oglądamy "Piekło pocztowe" na DVD. Normalnie sielanka.

Niedziela:
Sielanka już była, więc znów wyłączają nam prąd... Mamy agregat, więc nie jest tragicznie. Światło jest, TV jest, kominek i bez prądu działa. Na prąd czekamy najpierw do 14.00,potem 15.30, potem 17.00... O 17.30 energa twierdzi, że mam prąd. Tłumaczę Panu, że nie, ani ja ani sąsiedzi (tak, padło pytanie, czy może sąsiedzi mają... znów "po kaszubsku" zostałam potraktowana) Pan stwierdził, że "ojej" to on się dowie i mam oddzwonić...
Oddzwaniam- okazało się, że zapomnieli nas (w sensie wieś naszą) podłączyć...)Fajnie :]

Poniedziałek:
Powrót do kieratu i codzienności- czyli do pracy. Wszystko fajnie, ładnie pięknie. Prawie... Małż dzwoni, że samochód mu padł... Po powrocie do domu (moim- małż nie wyruszył z domu) postanawiam, że sami się "zaholujemy" do warsztatu, bo na lawetę nie ma co liczyć.
Miałam już wątpliwą przyjemność korzystać i to kilka razy. Najdłużej czekaliśmy... 46godzin! W związku z tym przeżyłam dziś jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w moim życiu... Nigdy wcześniej nie byłam holowana, ani nie holowałam samochodu. Może to i lepiej, bo inaczej bym się chyba nie zgodziła... Jechanie w zaparowanym samochodzie, bez większej kontroli, przez ciemne wiejskie zakręcone drogi to nie jest fajna rzecz...

Plus jest taki, że zakrzywiłam czasoprzestrzeń- miałam wrażenie, że jadę sama za sobą :] bo małż jechał przede mną moim autkiem. Próbowaliście kiedyś sami sobie nie wjechać w du... sorry, zderzak? ja już tak :]

Więc jak mawiał poeta:
"Wsi spokojna, wsi wesoła..."

Taaa... mi wystarczy to pierwsze...