poniedziałek, 21 grudnia 2015

C.H. Horror Story...

Pod pewnymi względami jestem zdecydowanie nienormalną kobietą...
Mianowicie- nie cierpię sklepów... Tych dużych, molochów wypełnionych mnóstwem stanowisk, boksów, stoisk.
Przyzwyczaiłam się do robienia zakupów w jednej sieci- przyznaję kupuję w sieciówce, ale mam tam wybór dobrych, polskich, uczciwych produktów. Nie mówię, chłam też jest- trzeba umieć wybierać i tyle.
Wracając: Centra Handlowe napawają mnie wstrętem i przerażeniem. Mam dość dobrą orientację w terenie, wrócę z lasu do domu, jednak w C,H. dostaję amoku i głupawki. Zazwyczaj omijam je szerokim łukiem. Jednak nie zawsze da się uniknąć zła :]
Dziś w "imię miłości" odwiedziłam potwora. Miałam plan na zakup prezentowy dla małża- gra plus książka, na podstawie której owa gra powstała. Owszem, mogłam odwiedzić dwa odrębne sklepy jednak w odległości ok. 10 km od siebie oraz minimum 20 więcej do domu. W tym przypadku podjechanie do C.H. odległego od miejsca pracy o 1 km i załatwienia obu spraw za jednym zamachem było rozsądnym pomysłem...

Wjechałam w labirynt braku miejsc parkingowych, pokrążyłam radośnie wokół parkingu (3 km nabite...) w końcu wcisnęłam się gdzieś cudem. Wysiadłam wbijając sobie w głowę fokę- taka radosna nazwa :] "Fioletowa Foka+1, Fioletowa Foka+1" wbijam w głowę i zmierzam do wejścia w paszczę potwora.
Pierwsza zagwostka: skoro zaparkowałam na parkingu PODziemnym, to czemu jestem na 1-szym piętrze C.H.? (zakupy chcę robić na parterze)
Druga zagwostka: w którą stronę na litość mam iść, by trafić gdzie zmierzam? (dodam, że spisałam sobie ulicę- ULICĘ! w C.H! gdzie powinnam iść...
Podążam szybkim krokiem wśród popijających kawkę, jedzących lody, ciastka i drożdżówki "mieszczuchów" i widzę tylko zdziwione spojrzenia, że ja tak pędzę. Po dwustu metrach stwierdzam, że jednak podążam w nieodpowiednią stronę, więc zmieniam kierunek na przeciwny...
Dobra nasza! Zziajana i zgrzana( już wiem po co są szafki przy wejściu z parkingu...) odnajduję księgarnię na "E"... Przepycham się delikatnie pomiędzy tłumkiem ludzi czytających książki, pijących kawę, szukających swych pociech itp... Dopadam do półki z interesującą mnie literaturą- nie ma. Traf chciał, że aż tak głupia nie jestem i sprawdziłam niedawno, że książka jest na stanie. Pędzę (wśród czytających, kawoszy i dzieciatych) do informacji... Jestem w C.H. już jakieś 20 minut, więc zaczynam wydzielać płyny... znaczy pocę się, bo nie wiedziałam głupia po co są te szafki...
Po 10 minutach bezskutecznego oczekiwania atakuję pana przy kasie... Pan ma misję i opowiada mi jaką to fantastyczną książkę chcę kupić... Wiem, do jasnej co chcę kupić! Ciekawe, czy za rok, dwa pan będzie nadal tak pełen entuzjazmu... obawiam się że nie i to jest smutne...
Otrzymuję w końcu upragniony egzemplarz, płacę i uciekam... Niestety czeka mnie jeszcze sklep elektroniczny... Znów w zawiłościach ulic! szukam... Znajduję, wchodzę, gmeram na półce. Nie ma! A internet mówi, że jest. Znajduję "Pana sklepowego", grzecznie mówię czego szukam. Pan dużo mniej grzecznie znajduje na zupełnie innej półce grę, która mnie interesuje- patrząc na mnie z wyrzutem, jakbym to ja ją wcześniej tam złośliwie schowała... Kupuję, wychodzę z wielkim UFFF...
Teraz tylko do domu... I mózg móżdży: zjechałam piętro niżej, to muszę wjechać- ciekawe w sumie: wjeżdżać na parking podziemny :]
Wjeżdżam, gubię się... w prawo, czy w lewo? Nie wiem gdzie jestem i tyle! obstawiam lewo...
Wychodzę na parking. Fioletowo, ale foki nie ma. Szukam, szukam... jak pies gończy, a raczej Lassi... W końcu metodą dedukcji odnajduję ścianę i wzdłuż nie podążam w poszukiwaniu auta. Cudem odnajduję.
Wsiadam, objeżdżam jeszcze z dwa razy zanim znajduję wyjazd...

"Kruk zaskrzeczał NIGDY WIĘCEJ!"

piątek, 11 grudnia 2015

Sound of silence...

Nie mówię...
Od ponad tygodnia pogrążona jestem w wewnętrznej ciszy- odbieram dźwięki z zewnątrz nie wydając żadnych w zamian.
Nie mam bzika, nie stałam się członkiem sekty. Mam po prostu paskudne zapalenie krtani. Nie jestem w stanie wydać z siebie normalnego dźwięku. Poza skrzeczeniem, szeptaniem i pomrukiwaniem nic innego nie jestem w stanie z siebie wydobyć.
I teraz tak sobie przemyślałam, ze to całkiem przyjemne... Ma swoje plusy.
Przestałam bezsensownie wyrzucać odkurzaczowi, że za słabo wciąga, ekspresowi, że za wolno parzy kawę :]
Nie mogę jedynie oprzeć się witaniu z samochodem wsiadając do niego.
Las szumi, szemrzy, strzyka i gwiżdże gdy się człowiek zatraci we własnej ciszy. Słychać chrobot ptasich pazurków na gałęziach, szelest butwiejących liści, zgrzytanie piasku pod podeszwami. Drobne fale jeziora rozbijają się o miękki brzeg. Dużo słychać gdy się wsłucha- z własnej lub narzuconej "woli".
I dziwnym trafem psy bez problemu reagują na gwizd i gest zamiast czekać na słowną salwę. Pani w sklepie szepcze razem z Tobą i reaguje na gesty. Odruchowo, każdy "rozmawiający" z Tobą ścisza głos do szeptu.
Tylko małż się zapomina i z piętra wykrzykuje pytania jakby nie miał świadomości, że nie doczeka się odpowiedzi.
I życzę każdemu takiego doświadczenia- absolutnie nie z powodu paskudnego zapalenia krtanie, ale z własnego wyboru. Niekoniecznie przez dwa tygodnie... chociaż przez godzinę, dwie :]

czwartek, 26 listopada 2015

KLIK- nie lubię

Zimno... Ciemno... Mroźnie...
Nie lubię! Jak ja nie lubię zimy! Mam gdzieś romantycznie ośnieżone drzewa, oszronione krzewy i trawy. Mam gdzieś cudowny, biały puch okrywający wszystko miękką kołderką.
Chcę ciepła, słońca, upału. Chcę radośnie pląsać boso po trawie bez ryzyka odmrożenia stóp. Chcę otworzyć balkon bez narażenia się na zwisające sople z nosa i brwi. Chcę móc iść wyrzucić durne śmieci bez potrzeby ubierania kurtki, czapki, szalika i "relaksów" :]
Nie cierpię zimy!
I nie, nie daję się nabrać na urocze, sentymentalne fotki ośnieżonych szczytów gór i otulonych białą kołderką drzew.
Bo już czuję w kościach machanie szuflą, skrobanie szyb, przedzieranie się przez zaspy do cywilizacji czy na durnym spacerze z psami.
Bo czuję, że muszę iść po drewno do kominka... Teraz, zaraz, żeby palce mogły nadal funkcjonować...
Zimo! Wy...idź sobie gdzie indziej...
A ja idę po drewno...

środa, 11 listopada 2015

Historia drastyczna (nie dla wegetarian)

Co robi wiejsko-miejska kobieta jak ma dzień wolny od pracy w środku tygodnia?
Różnie... Wybiera się z małżem do restauracji; odwiedza/ przyjmuje znajomych, przyjaciół, sąsiadów; wpada w szał porządków (umówmy się, sporadycznie); oporządza ogródek; leni się bezwstydnie itp. itd...
Takie tam przyjemnostki życiowe mniejsze lub większe :]
Problem pojawia się gdy takim bonusowym dniem jest środa... Środa nie w lecie...
Bo wtedy następuje "świniogedon"...
Dlaczego?
Otóż: Pan posiadający wieprzowinkę żywą- bije ją (w sensie uśmierca humanitarnie, a nie okłada bestialsko) w poniedziałek. Taki ma schemat. Wieprzowinka ubita w poniedziałek musi odstać się dobę, czyli do wtorku... Jeśli we wtorek odbierasz 50kg tuszy, to już wiesz co będziesz robić w środę... w wolną środę...
Biorąc pod uwagę, że we wtorek nie ogranicza Cię godzina "spania" i tak masz szczęście, bo możesz dłużej "posiedzieć" porcjując, pakując, siekając i tnąc. I tak wszystkie porcje schabu, karkówki, szynki, żeberek, gulaszu, polędwiczek, boczku itd. zrobiły się wczoraj.
Dziś w ramach dnia wolnego zrobił się pasztet, mielonki, metka; zapeklowała się golonka, łopatka, słonina; wyprodukowało się również 10 kg karmy dla piesów :] podejrzewam, że byłoby nawet 12, ale dwa fafluny z oczami kota ze Shreka pokonają każdego... I teraz, kiedy została mi już do przetopienia na smalec tylko słonina cieszę się, że mam za małą zamrażarkę, żeby ugościć w domostwie całą świnkę, bo z całą siedziałabym pewnie jeszcze do jutra rana... Na szczęście są dobrzy ludzie, którzy chętnie przyjmują na siebie trudy posiadania drugiej połowy świniaka :]
("Adona", pozdrów mamę przechodzącą dziś to samo :])

Szósta pora roku

Teoretycznie mamy cztery pory roku: wiosna, lato, jesień, zima.
Ja wyróżniam ich sześć: lato, jesień, przedzimie, zima, przednówek, wiosna.
O czterech podstawowych już pisałam, a jako że do przednówka jeszcze czas zajmijmy się przedzimiem.
W zasadzie nie ma czegoś takiego jak przedzimie, ale jeśli zamieszkasz na wsi to zrozumiesz...
To czas, kiedy jesień już odeszła. Nie ma grzybów, jarzębiny, czeremchy, czy czarnego bzu. Ziemia zapada w sen, nic już Ci nie da do przyszłego roku. To czas kiedy przymarzają pierwsze delikatne rośliny, drzewa gubią liście, a niektóre nawet igły by pogrążyć się we śnie. To czas kiedy nie ma nic prócz deszczu, wiatru i mgły na pozór nikomu nieprzydatnych. Listopad... W języku kaszubskim listopad to "SMUTAN"- wymowna nazwa.
To jednak czas nie by się smucić, ale by pomyśleć. O tym co było, co można zrobić/zmienić i jak. To czas wspominania i rozrachunków z samym sobą...
Nie przepadam za przedzimiem... Jest ponure, depresyjne i nie daje nic z siebie. Wymaga tyle ile zima, ale nie rekompensuje swych twardych warunków pięknem przyrody i jej spokojem w tym czasie. Przedzimie każe Ci walczyć i starać się przeżyć dla samego siebie, a nie dla swych uroków, czy nadziei na lepsze... Przedzimie boleśnie kopie Cię w tyłek, by Ci przypomnieć, że nie zawsze jest pięknie...

wtorek, 6 października 2015

"Jesień idzie... nie ma rady na to..."

Pora na podsumowanie pory :]
Roku oczywiście. Ciężko będzie mi być ironiczną, bo lubię jesień. Jeśli jest taka jak w tym roku, to nawet ciut bardziej niż lato.
Bo jesień to:
- grzyby,
- borówki,
- jarzębina,
- więcej grzybów,
- ostatnie ciepłe wieczory, które docenia się bardziej niż kiedykolwiek indziej,
- brak komarów, szerszeni i os,
- ogniska z ziemniakami parzącymi palce,
- cudna feeria barw- drzew, krzewów i jesiennych kwiatów,
- słoneczne popołudnia, które cieszą bo to może ostatni raz w tym roku,
- koniec martwienia się o interakcje między psami i żmijami,
- i ostatnie grzybobrania :]
- coroczna impreza urodzinowa "mojo-małżowa"- czyli najazd ponad trzydziestu osób, które widzimy czasem raz w roku,
- i deszczowe popołudnia, które cieszą bo będą grzyby :]
- zamykanie ostatnich promieni słońca w słoikach.

Jesień to też ganianie myszy po domu i rzucanie na nie i na psy "cholerami. Na myszy, bo włażą, a na psy bo mają to gdzieś :]
To żegnanie żurawi i gęsi, który ostatni raz drą swe dzioby tym razem nostalgicznie...
To początek ciągłego czyszczenia kominka z popiołu...
To czas refleksji i zamiany zimnego orzeźwiającego piwa na herbatkę ("z prądem:])
To ciągle szumiąca za oknem suszarka do grzybów, która zżera miliony kilowatów :]
To wymiana kurteczek i sandałków na kożuchy i walonki.
To czas ciągłego wyparzania słoików, krojenia, szatkowania, ubijania, upychania, pasteryzowania i eksploatowania do granic możliwości kuchenki.
Jesień to niestety też czas finansowych ekscesów: paliwo do pieca, drewno do kominka, zapasy na zimę...

Jesień... pracowicie- nostalgicznie piękna pora roku :]

wtorek, 15 września 2015

Preppers to ja! Mimowolnie :]

Kilka miesięcy temu wpadł mi w oko artykuł/ felieton (nie pamiętam) o preppersach. Przejrzałam uśmiechnęłam się pod nosem i stwierdziłam, że mam "zadatki" po czym zapomniałam i tyle.
Ostatnio znów natknęłam się na kolejny artykuł i z przerażeniem/ rozbawieniem/ ale i dumą stwierdziłam, że nieświadomie staję się preppersem! (dla nieświadomych- ktoś przygotowany na klęskę żywiołową w taki sposób by przeżyć po niej na podobnym poziomie jak wcześniej- tak w wielkim skrócie).

I tak sobie powoli zaczęłam uświadamiać, że mam w domu:
- zapasy żywności na około trzy miesiące, (w tym głownie produkty suche, oraz przetwory... z których główną część stanowią pasta paprykowa i keczup z cukini ale jak się nie ma co się lubi... )
- mam zapas 200 świeczek i 20 opakowań zapałek (plus zapalniczki, opalarkę i w razie ekstremum krzesiwo)
- mam agregat, który potrafię odpalić! Muszę tylko zaopatrzyć się w większą ilość benzyny...
- posiadam nasiona około 30 różnych jadalnych roślin,
- w razie potrzeby mam opał do kominka na dłuższy czas (kosztem ganku, ale cóż...),
- wiem jak pasteryzować/ wekować mięso by przetrwało kilka miesięcy,
- mam zbiór około 40 noży kuchennych, dwie siekiery i trzy paczki żyletek (dla preppersa obrona swych zapasów jest bardzo istotna :])
- mam w domu pięć kilo soli... nie wiem czemu i dlaczego, ale mam :]
- NIE mam zapasu wody (no, może kilka butelek), ani studni... ale wiem jak zrobić filtr do wody,
- umiem posługiwać się łukiem i procą :]

I wcale nie mam przeświadczenia, że koniec świata jest blisko (bo przecież mam kredyt do spłacenia więc los na pewno mi tego nie odpuści) ani, że trzeba być przygotowanym na kataklizm.
To wieś wymusza takie sytuacje. Pamiętaj, przeprowadzasz się na wieś? Zostaniesz preppersem jak nic!