czwartek, 29 stycznia 2015

Pieskie życie...

Smutno mi dziś przeokrutnie i taki też post będzie, wiec jeśli masz gorszy humor lub mini doła, to nie czytaj...
Miałam dziś "traumatyczny psi dzień".
Wracając do domu, siedząc w samochodzie zobaczyłam starszego pana. Szedł powoli, niepewnie stawiając kolejne kroki niosąc na rękach psa- małego west teriera. Psie ciałko bezwładnie niesione przez staruszka świadczyło o jednym... Strasznie mi się żal zrobiło, serce mi się ścisnęło, bo od razu pomyślałam o moich znajdach. I oczyma wyobraźni zobaczyłam/ uświadomiłam sobie, że kiedyś też tak będę szła... Może nie z Bregiem, bo nie dam rady go tak nieść, ale z Małą Mi. Naszą zadziorą paskudą kochaną... Pan szedł powoli, mówił coś do siebie lub raczej niesionego przez siebie małego psiego ciałka i po policzkach płynęły mu łzy... Chcę wymazać ten widok z pamięci, ale nie mogę...
Na dobitkę pod moim wiejskim sklepem gdzie zatrzymałam się na zakupy siedział kolejny pies- wiejski kundel ani brzydki, ani pocieszny. Nieśmiało merdał ogonem, ale nieufny był. Zagadałam Pana sprzedawcę...
- A, wie Pani, on tu od kilku dni siedzi, bo jego właściciel się powiesił...

I znów mnie zmroziło i ścisnęło za serce. Bo zobaczyłam dziś dwie psie tragedie z dwóch stron.
Od strony właściciela i psa. I nie mogę jakoś dojść do końca do siebie po tym wszystkim...
I wracając do domu myślałam już, że to jakiś znak, że coś się stało, że moje "ryje niemyte"... Na szczęście nie. Wszystko z nimi dobrze. Są szczęśliwe i zadowolone z życia- mam przynajmniej taką nadzieję.

I wiem, to głupie niby martwić się o psy, o to że kiedyś odejdą i to na pewno przed nami, ale mi już jest smutno. Przeżyłam to już raz i wiem, że to straszne. Wiem też, że można żyć dalej i dać miłość kolejnemu stworzeniu. Ale nie potrafię przyjąć tego spokojnie. Mimo że oba nasze "kundle" są schroniskowe i wiem, że mogłyby mieć gorsze życie, to chcę by miały jeszcze lepsze.

Brego był w schronisku krótko- około 5 dni. Byłam wtedy wolontariuszem i wzięłam go do domu z klauzulą oddania właścicielowi gdyby się znalazł. Myślę, ze dobrze, bo "dużo osób" interesowało się tym psem. Wiem jakich osób... W końcu byłam tam wolontariuszem.. Gdyby nie trafił do nas miałby duże szanse na walki psów lub w najlepszym wypadku szczucie wszystkiego i wszystkich... Miał jakieś 6 miesięcy gdy do nas trafił. Najprawdopodobniej ktoś wyrzucił go z samochodu lub wywiózł ze względu na małe dziecko. Bi ma "fisia" na punkcie małych dzieci- piszczy i chce "ratować" gdy słyszy że jakieś płacze, a po miesiącu u nas panicznie bał się wsiąść do samochodu. Stąd nasze wnioski.

Mitwoch siedziała w schronisku dłużej, jakieś dwa miesiące. Do tej pory (jest już u nas trzy lata) rzuca się na jedzenie, panicznie boi się trzepaczki do dywanów, a nawet odgłosu strzepywanego chodniczka, ręcznika itp. Nigdy nie była przez nas bita, kopana, Brego zresztą też.

Staramy się im zapewnić najlepsze psie życie jakie możemy...

I tak tylko chcę przypomnieć powtarzane, ale ważne frazesy:
pies to nie zabawka, pies czuje i cierpi, i jeśli się decydujesz na psa pamiętaj- on będzie żył około 15lat- uwzględnij to jeśli chodzi o wakacje i wyjazdy ale także o stratę jaką poczujesz i ból po jego odejściu... Bo biorąc psa decydujesz się też na to że będziesz musiał go "pożegnać na zawsze"...a to boli... Wie o tym starszy pan, którego widziałam dziś przez chwilę stojąc na światłach.

wtorek, 27 stycznia 2015

"Zielonka"

"Mini-wstęp" dla nieuświadomionych:
W naszym psim stadzie rządzi niepodzielnie królewna MałaMi- czyli Mithrill. To futrzaste małe stworzeni bez ogona zupełnie zdominowało wielkiego "prawie pit-bulla". Nas też próbowała sobie podporządkować, jednak szybko została spacyfikowana. Z żalem pogodziła się z tym i obecnie hierarchia stada wygląda według niej następująco:
- Pańcia (daje żarcie!!! wyprowadza na spacer i przesuwa się przez sen w łóżku, żeby zrobić mi miejsce)
- Pańcio (bawi się, sporadycznie wyprowadza na spacer i "mizia" wieczorem po brzuszku)
- Brego ( druga miska żarcia, której nie pozwalają mi zjeść; podmiot do gnębienia; coś co ma fajne uszy do gryzienia)

Rozwinięcie:
Bregosław ze świętym spokojem już od trzech lat znosi panujący w domu psi totalitaryzm. Daje się gryźć po uszach, oddaje zabawki. Czasem w ramach buntu wyżera Mithrill chrupki z miski (bo ona ma je obecnie już gdzieś). Jednak w sobotę (zaznaczam, że ja się akurat doszkalałam poza domem) po zabawie z Pańciem Mimi nie mogła znieść myśli, że Brego ma zabawkę (ona miała swoją oczywiście, ale przecież ON nie może mieć!) To przelało czarę, poetycko mówiąc, i Breżniew "niespotykanie spokojny pies" w końcu nie wytrzymał.
Wyszolątał* MałąMi za głowę (popatrzeć można na zdjęcie- nie stanowi to problemu dla niego) Mith odruchowo chwyciła za zwisające bregusiowe ucho, ale niewiele to dało... Pańcio heroicznym wysiłkiem rozdzielił kundle i okazało się, że Mitwoch dostał w końcu w ciry. Wcale, a wcale mi jej nie żal. Rany nie są groźne- ma rozdarcie małe na pysku (już nie widać) i niestety dziurę za uchem- dziurę głębokości kła Bregosława.
I tu się wyjaśni tajemniczy tytuł:

Zakończenie a w zasadzie główna część historii :
Znów krótka retrospekcja: Mieszkając kilka lat temu na Białorusi (tak- byłam, żyłam, wróciłam) na jedną z ran Bregusia dostaliśmy tajemniczy środek zwany "Zielonka"- dodam że kosztował grosze zarówno dla nas jak i dla nich, a działał niesamowicie. Wszelkie zakażenia, infekcje itp. znikały błyskawicznie. Rana goiła się ładnie i szybko.

Wczoraj ucho Mimsa zaczęło się "ślimaczyć" mimo dezynfekcji i przypomniałam sobie o cudownym, białoruskim leku. Po całkiem krótkich poszukiwaniach znalazłam małą buteleczkę i się zaczęło...
Zielonka oprócz cudownych właściwości leczniczych ma jeszcze jedną cechę- jest zielona, wściekle zielona i tak samo wściekle barwi wszystko naokoło... Zapomniałam o tym...
Po otwarciu buteleczki opadły małe złocisto- zielone płatki. Nie zwróciłam na nie uwagi- BŁĄD nr1
W buteleczce niewiele zostało- przechyliłam by zmoczyć patyczek z watką- BŁĄD nr2
Chciałam posmarować zielonką ucho psa, który reaguje histerycznie na jakąkolwiek ingerencję w jej ciałko BŁĄD nr 3!

Błąd nr1- połowa łazienki i kuchni była w zielonych plamach, bo pod wpływem minimalnej ilości wody zielonka "ożywa" i wraca do zjadliwej zielonkowatej formy.
Błąd nr2- moje ręce i zlew są zielone- tak! to gó...no zabarwia nawet metal!
Błąd nr3- zestresowany pies zwłaszcza jeśli podrażnimy mu ranę wściekle się otrzepuje... moje ciuchy i ściany też są w zielonce...


Po kilku próbach udało mi się osiągnąć sukces... Zielonkę jest w stanie usunąć chlor... No, to mam odbarwione blaty, zdezynfekowany zlew, podrażnioną skórę na rękach i wyżartą boazerię :] i odkażonego zielonką psa:]


Ps... Na ganku, na śniegu są charakterystyczne zielone kropki... Czy TO się rozmnaża samo?!
Ps2. Mam zieloną skarpetkę... skąd na litość?!



*szolątać- potrząsać energicznie czymś trzymanym w pysku z chęcią uśmiercenia.

niedziela, 25 stycznia 2015

Weekendowo- pozadomowo

Całą sobotę i pół niedzieli spędziłam na szkoleniu "pracowym". Na temat szkolenia nie będę się rozwodzić, bo tylko nauczyciel- fanatyk byłby w stanie mnie zrozumieć, przemyślałam sobie jednak w krótkich "przerwach kawowych" co innego :]
"Jak bobrze być w domu" i jak dobrze być na wsi. Przez większość nocy wybudzały mnie przejeżdżające za oknem TIRy, tupiące osoby nade mną, stukające (do tej pory myślę czym) osoby za ścianą... Odzwyczaiłam się od miejskich hałasów, a nawet dźwięków. Całe życie mieszkałam w mieście, czasem w pobliżu ruchliwych, wręcz głównych ulic i jakoś mi to nie przeszkadzało. Zastanowiło mnie jak bardzo się człowiek nieświadomie zmienia, nie mając nawet pojęcia o tym. Ciekawi mnie czy tak jest ze wszystkim? Czy cała nasza psychika, przekonania itd. zmieniają się w ludziach niepostrzeżenie? Jeśli tak to jest to trochę przerażające :] Czy staję się zupełnie innym człowiekiem nawet o tym nie wiedząc? Jeśli tak, to możliwe, że gdybym spotkała samą siebie sprzed kilkunastu lat to wcale bym się nie polubiła! A to mnie nie cieszy... I tak sobie myślę, że dzięki szkoleniu na zupełnie inny temat zyskałam też inną wiedzę, którą zastosuję w pracy- popatrzę na moje "paskudy" (czyt. moich uczniów) przez pryzmat tej małej dziewczynki, którą kiedyś byłam. Dużo bardziej dogłębnie i z większą dozą pobłażliwości niż dotychczas. I postaram się sobie jeszcze bardziej przypomnieć jak to było, gdy sama kopałam kolegów i strzelałam z procy :]




Ps. Podsłuchane w czasie "kawowych przerw":
"- Zupa jest w lodówce! W słoiku! Tak, to to czerwone."
"- Jak to nie ma czapki w szufladzie sprawdź. Taka liliowa... No, taka jak mój ręcznik, to jest liliowy! Jest? To dobrze..."
"- Tak, ziemniaki gotuj 25 minut"
"- Jutro będę. Nie, nie mogę wrócić dzisiaj..."
"- Ustaw na 40stopni. wrzuć kapsułkę do bębna i naciśnij START. Jak to nie działa? A zamknąłeś drzwi pralki? To Zamknij..."

Nie podpytywałam, ale jestem w stanie założyć się o wszystko, że moje "koleżanki" rozmawiały ze swoimi drugimi połówkami :]

piątek, 23 stycznia 2015

ZIMA plusy i minusy- czyli sielsko wiejsko

Zima... Znienawidzona przeze mnie pora roku, nawet w mieście...i na wsi też...
Bo śniegowa breja pod butami, sól, piach wżerający się w buty i psie łapy...
Na wsi nikt nie posypie Ci drogi solą, piaskiem, niczym... Są plusy i minusy :]
MINUSY:
- możesz nie dojechać do pracy;
- sam musisz się odkopać gdy napada śnieg;
- sam musisz na bieżąco odśnieżać (nawet jak nie pada śnieg...)
- jest zimno- pal w kominku
- jest zimno- mimo iż palisz w kominku piec zżera Twoje oszczędności;
- jest zimno- odśnież i napal w kominku...:
- uważaj na drodze- w wiejskich warunkach 10km/h to szaleństwo!
ps. napal w kominku :]

Plusy:
- możesz nie dojechać do pracy;
- psy nie wnoszą tony piachu z dworu, ale zaledwie pół :]
-nie widać psich niespodzianek na trawniku (z drugiej strony jednak gdzieś tam są... )
- nie ma szerszeni, os oraz żmij;
- możesz palić w kominku :]

Wieś+zima= rozstrój nerwowy :]


Gdy ogień "trzaska" w kominku...- czyli ZIMA

Kiedy kominek zaczyna "działać" regularnie oznacza, że zbliża się zima...
Lubię "kontrolowane" ognisko domowe, czasem nawet latem, gdy robi się zimno i wilgotno. Kominek jest magiczny- zespala domowe "stado" bez względu na stan liczebny, gatunek, czy płeć. Kominek jedną wadę- wysuszaaaa. wszystko wokoło...
Ale, lepiej być szczęśliwym sucharem niż zmarzniętym sucharem :] Tak uważam ja przynajmniej... :]
A jutro wrzucę nawilżacz powietrza na "full", żeby przeżyć i będzie dobrze :]

wtorek, 20 stycznia 2015

Kultura czy fanaberie?

Zacznę od przyznania się do rocznika- co nie jest dla mnie jakimś problemem, nie wstydzę się swojego wieku- urodziłam się w1980r.
Potem przedstawię krótką, życiową scenką, a później przejdę do meritum :]
Historyjka dzisiejszo/ wczorajsza:
Godzina 22.20 SMS "Pani Izo' itd.. no nie ważne w zasadzie o co chodziło, mnie bardzo zirytowała pora. Dodam, że nie była to sprawa typu" jesteśmy w szpitalu, czy X miał jakieś dziwne objawy w ciągu dnia"- to bym zrozumiała.
Dobra, odebrałam, odpisałam, umówiłam się na dziś rano. Mamusia oczywiście się spóźniła i wymusiła na mnie rozmowę w czasie lekcji- zajęć- czasu gdy jestem ODPOWIEDZIALNA za dzieci. Nienawidzę tego typu postępowania. Pracuję w szkole płatnej, więc nie zawsze mogę powiedzieć rodzicowi wprost co myślę, jednak takie zachowania irytują mnie na tyle, że robię to przynajmniej "aluzyjnie". I tak dziś spędziłam 3minuty na rozmowie z mamusią (na zupełnie bezsensowny i nieistotny temat) w otwartych drzwiach klasy. Podejrzewam, że do dłuższych wynurzeń zniechęciły ją naprzemienne moje i dzieciaków wrzaski typu psze pani, a co tu zrobić, psze pani, a ja nie rozumiem, psze pani ja chcę siku (kocham moje dzieci:]) Ale, przyznam taki miałam cel...
Ale wracając do tytułu:
"Za moich czasów..."
No serio, wychowano mnie w poczuciu szacunku do innej osoby. NIGDY nie dzwonię do nikogo po 22.00 a do osób, które nie są rodziną, czy przyjaciółmi nie dzwonię po 20.00. Zawsze mówię starszym "dzień dobry" pierwsza, mam wielkie opory jeśli chodzi o przejście na "TY" z osobami starszymi ode mnie jakieś dziesięć lat (i wzwyż, oczywiście), nigdy się nie spóźniam- a jeśli już zdarzy się kataklizm (bo w moim wydaniu to musi być kataklizm) to uprzedzam o tym i przepraszam. Ustępuję starszym miejsca w komunikacji (jeśli się nią poruszam) i to samo przekazuję swoim uczniom. A przynajmniej staram się. Bo zaczęłam się zastanawiać czy warto skoro mamusia takiego X działa zupełnie inaczej.
Może moje przekonania i "sa-wuar-wiwr" są już passe?
Może wydzwanianie do klienta/ szefa/ pracownika w środku nocy to już norma?
Może przepychanie się w autobusie i potrącanie staruszek jest ok?
Może wymuszanie na kimś odpisywania na smsy jest na porządku dziennym?
Może znów niedzisiejsza jestem?

Nie wiem... na wsi mieszkam, to zacofana jestem...i staram się być kulturalna wobec innych... tyle wiem...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Dylematy i dywagacje blogowe :]

Tak się zastanawiam czasem, czy ktoś, a w zasadzie kto jest tam, po drugiej stronie ekranu. Że ktoś jest, to wiem- no zaglądam w statystyki blogowe (przyznaję się :] )- wiem nawet skąd USA, Polska, Norwegia, Irlandia, ale nie wiem kto...
Zawsze piszę "osobowo i w liczbie mnogiej" do odbiorcy/ ców : wiecie, widzieliście, powiem Wam... A przecież w sumie czyta mnie jedna osoba "na raz" OSOBA. Nie tłum, nie rzesze. A ja nawet nie wiem kto...
I o tym tak sobie dziś myślałam. Że nie wiem, kto mnie czyta (no poza kilkoma osobami, ale o tym za chwilę) ale zwracam się do Was, do Ciebie w liczbie mnogiej. Zupełnie nieświadomie. Bo taka się forma przyjęła i postanowiłam od dziś skrobać nie do Was...
Tylko do Ciebie :]
Postaram się używać drugiej osoby liczby pojedynczej, bo jesteś jedna/ jeden (chyba że czyta mnie ktoś ze schizofrenią :] )

Myślałam sobie też o karierze "bloga" jako bloga- broń boże mojego! Nie mam absolutnie ambicji na bloga roku, spotkania "topten" blogerów itp. Z jednaj strony piszę dla siebie, żeby się wyżyć, gdzieś wygadać :] To kolejny aspekt mieszkania na wsi- nie ma z kim gadać! No serio! Masz kilku sąsiadów, ale każdy ma swoje życie. Nie spotykasz nikogo na ulicy wracając ze sklepu, na schodach czy na przystanku. To spory problem dla gaduł :] a ja lubię sobie czasem pogadać. Moje rachunki telefoniczne dość znacznie wzrosły odkąd mieszkam na wsi :]

Ale wracając do czytelników i aspiracji: Nie rozgłaszam na prawo i lewo, że pisze bloga (znowu). W zasadzie wręcz przeciwnie- trzymam to w tajemnicy. Nawet przed małżem :] Zauważyliście, tfu, zauważyłaś/ łaś że piszę głównie po 21.00?
No, bo małż już śpi :] To nie to, że ukrywam się przed nim i spisuję tu jakieś nasze tajemnice. Jednak za pierwszym razem gdy zaczęłam pisać i M. na bieżąco zaglądał, denerwowały mnie jego uwagi, komentarze, próby ingerencji- nie miał nic złego na myśli, chciał dobrze. Ale ja na prawdę nie mam żadnych wielkich aspiracji jeśli chodzi o moją pisaninę, a słuchanie że powinnam pisać: regularnie, żeby mnie czytano; że trochę infantylnie, że to, że tamto na prawdę mnie zniechęciło... Dlatego teraz mu nic nie mówię. Ja wiem, że to nie jest na miarę Mickiewicza, czy Jolindy (;] ) ale chcę, żeby ktoś -Ty -mógł się po prostu pośmiać z cudzego (czytaj: mojego) nieszczęścia, bo to cieszy i podnosi na duchu najbardziej że ktoś ma gorzej :]
Nie przeszkadza mi to, serio, po to piszę, a mi też jest dzięki temu lepiej :]
Ale wracając do rozgłaszania: owszem, podałam kilku osobom adres, ale są to osoby z którymi albo mam bardzo nikły kontakt, albo bardzo zaufane (poza małżem).
Tak więc wiem, kto mnie czyta z Norwegii, podejrzewam kto w Irlandii, i znam trzech, no może czterech podglądaczy z Polski. Ale reszta jest dla mnie zagadką :]
Niemniej jednak wszystkim znanym i nie znanym życzę spokojnej nocy :}

piątek, 16 stycznia 2015

Jeszcze na moment :]

Nie wiem, czy "wszyscy" dotarli do poprzedniego bloga...
Niemniej jednak:
Nasz pies ma na imię BREGO.
Nasza psica ma na imię: MITHRILL.
Moje miejskie autko (sprawujące się niezawodnie na wsi już od pierwszego dnia) zostało ochrzczone SHADOWFAXem.(dajecie imiona rzeczom i maszynom? ja tak :P)
Nasza sieć internetowa zwie się ROHAN...
I już chyba nie muszę tłumaczyć jaki film oglądam dziś po raz bodajże 30...
I żeby nie było! Najpierw... dawno, dawno temu czytałam książkę. I jest to chyba jedyny film, który uważam za świetną adaptację. Z reguły nie cierpię oglądać filmów na podstawie książek. Pozbywają mnie mych wyobrażeń. Ten wyjątkowo nie.
No, to dobranoc. Definitywnie. Mam Nadzieję.



moi rohirrianie :]

Ciśnienie spadło

No dobra... Trochę wczoraj przesadziłam z tym użalaniem się nad sobą i "uzewnętrznianiem", ale czasem jest mi na prawdę ciężko i nie mam siły na nic...
No ale, nowy dzień, nowa nadzieja itp.
Donoszę uprzejmie, że już mi lepiej. Fizycznie i psychicznie.
I żeby to udowodnić przedstawię "radosne scenki" dnia codziennego mojego :]
Jak już pisałam mam zawód przeklęty (obyś cudze dzieci uczył...) I z racji tego częsty kontakt zarówno z dziećmi ,młodzieżą, jak i dorosłymi. Dziś o dorosłych chciałam chwilę.
Jest kilka typów rodziców. Są tacy, którzy traktują nauczyciela jak:
- zło konieczne,
- niepodważalną "świętość",
- niezręcznego rozmówcę,
- pocieszyciela i wybawiciela,
- osobę wtrącającą się w wychowanie mego dziecka,
- osobę, która powinna wychować me dziecko,
- niańkę, opiekunkę i przyjaciela dziecka w jednym,
- kumpla do rozmów,
- natręta, który się czepia,
- osobę, która za mało czasu poświęca akurat JEGO dziecku,
- i czasem normalni...
W swojej dwunastoletniej karierze trafiłam już na wszystkie typy i nie kryję, że najbardziej lubię tych normalnych :]
Na szczęście obecnie mam większość rodziców w tym typie.
Dziś chciałam przytoczyć moje rozmowy "smsowe" z jedną z mam, z którą nota bene uwielbiam smsować, jak mało z kim :] Pisownia oryginalna:

M- Dzień dobry, czy jutro jest WF?
To pisałam ja- mama XY B-)

Ja- Nie, XY mówi prawdę, jutro odwołany.

M- Dooobra, to dam jej tego IPADA...

I druga rozmowa ostatnio- jedziemy do kina dnia następnego:

M- Czy jak XY nie ma biletów na autobus, ponieważ ma matkę, której skleroza to siostra rodzona, to da radę jakoś do tego kina? Czy mam iść robić włam do kiosku?

Ja- Matka nie ma sklerozy, tylko czytać ze zrozumieniem nie umie :) Zbierałam na kino i bilety na autobus. Kiosk bezpieczny, legitymację tylko dziecku dać i będzie ok.

M- To jestem uratowana, w moim zawodzie nie mogę być karana... a kiosk już miałam upatrzony. Faktycznie coś u mnie ostatnio ze zrozumieniem marnie :-D


I takie to rozmowy toczę co jakiś czas... Przyznaję, nie z każdym, bo nie każdy podchodzi w ten sposób. Czasem jest szanowna pani, czy raczyłaby pani, uprzejmie proszę, rozważając ostatnią naszą rozmowę itp... :]
Ale takich od sklerozy i włamów lubię najbardziej :] I uwaga potencjalni rodzice! To nie przekłada się na ulgi i faworyzowanie dziecka :] przynajmniej u mnie. Jedną z moich ulubionych mam jest mama największego rozrabiaki, który sam mówi, że ma u mnie CYTUJĘ: "przekichane" :]

Miłego weekendu. Sobie i Wam.

czwartek, 15 stycznia 2015

Mam dość... czasami...

Mam dość... dość użerania się z "solonym" piecem, wiatrem i brakiem prądu...
Wróciłam z małżem znów z czeluści garażowych piwnic- miejsca w którym króluje "Pan piec". Ponownie domagał się czyszczenia obwieszczając to wyłączeniem kaloryferów. W efekcie zeżre znów dwa razy więcej paliwa, bo musi się "rozbujać".
No mam dość tego cholernego urządzenia, które zżera moje wszystkie (choć żenująco niskie) oszczędności.
Ja nie wiem...Czy ja jestem jedyną osobą, która wyprowadziła się na wieś na zasadzie "z motyką na słońce"?
Jedyną, która nie zarabia milionów, żyje na kredyt i ledwie wiąże koniec z końcem, bo chce spełnić swe marzenia? Czasem mam wrażenie, że tak... Wszyscy "wiejscy" pikają pilotami od bram, odpalają silniki wielkich terenówek i robią ekskluzywne zakupy w miejskich galeriach... Ja NIE!

Nie mam elektrycznie rozsuwającej się bramy, wypaśnego garażu, ani nawet piły spalinowej- drewno rąbię "ekologicznie". Spłacam z małżem kredyt za dom i za dziesięcioletni samochód, a w zasadzie nawet dwa. Moje życiowe oszczędności ledwie przekraczają tysiąc złotych i uszczuplą się znacznie w przyszłym miesiącu, bo muszę spłacić zakup pieprzonego, o przepraszam, "solonego" oleju do pieca.
Zastanawiam się czy w tym miesiącu kupić nowe buty (i nie mówię o "Ecco" tylko "adidasach" na promocji w Tesco), żeby mieć w czym chodzić, czy może jednak wstrzymać się jeszcze trochę i mieć za co wyżywić małża i psy. Z trwogą czekam na tegoroczne podwyżki podatku za grunt... Na rachunek za wodę... Na wszelkie rachunki zresztą...
Tak wygląda moja sielanka na wsi...
I nadal piję herbatę... tym razem z wódką... I chyba wypiję jeszcze jedną...

No to się wyżaliłam trochę...
Idę wstawiać wodę. Dobrej nocki :] mimo wszystko.

Dół zimowo-jeienny...

Źle mi...
Napiżdża mnie bark nie wiem od czego- podejrzewam, że źle spałam...
Oglądam łzawe komedie popijając herbatę...
Zżeram musujące pudrówki w ilościach hurtowych jak na mnie (czyli pięć sztuk...)
I łazi mi po głowie:

https://www.youtube.com/watch?v=jqv_yNC_8GE

nawet nie wiem czy się da odtworzyć, bo wklejam pierwszy raz...
Nie lubię zimy... nawet pseudozimy...
Chyba jest jeszcze gorsza niż prawdziwa...
no dół...

środa, 14 stycznia 2015

Zestresowana kaczka i paradoks blogowy

Nie jestem maniaczką blogową- czytam kilka blogów regularnie pięć, może sześć. Jednak kiedy trafię na coś ciekawego, to ZAWSZE zaczynam czytać go od początku, od pierwszego wpisu aż do "końca". Jeśli trafię na coś mniej ciekawego- po kilkunastu wpisach "porzucam" go na rzecz czegoś innego.
Uwielbiam gotować i często przesiaduję w kuchni. Odpręża mnie to, sprawia radość i daje poczucie satysfakcji. Stąd też w moich nielicznych śledzonych blogach jest kilka pozycji typowo kulinarnych. Szukam tam raczej inspiracji lub "olśnienia", choć czasem wykorzystuję podany przepis wedle wszystkich wskazówek. Ostatnio trafiłam na blog, który mnie fascynuje i przeraża zarazem. Nie wiem czemu, ale mimo iż jest dla mnie w zasadzie "beznadziejny" nie mogę się od niego oderwać.
Kobitka, która go prowadzi nie robi chyba nic innego, bo zamieszcza nawet po kilka postów dziennie od czterech lat i to ze zdjęciami potraw. A czemu uważam, że beznadziejny? Większość przepisów to: schabowy, zupa kartoflana (raz z kurkami, raz z boczkiem, raz z fasolką) no nic nowego, nic ciekawego. Nie tego szukam na kulinarnych blogach. Poza tym raz pisze, że oszczędza na wszystkim a za chwilę zachwala najdroższy możliwy kuchenny sprzęt lub przyprawy, bo dostała od firmy- taka hipokryzja trochę według mnie... I tu następuje właśnie mój paradoks... No nie mogę tego cholerstwa zamknąć. Chyba jednak gdzieś tam podświadomie wierzę, że skoro tylu ludzi to czyta(wśród "natłoku dostępnych blogów wybieram raczej te popularne), tylu sponsorów ją wspiera to znajdę tam w końcu jakąś perłę... przebrnęłam już przez około 800przepisów i jak na razie nic. Tylko kartoflanka, schabowy, mufinki i grzyby. Chyba będę potrzebować pomocy specjalisty, żeby się uwolnić...

A wracając, lub raczej poruszając temat kaczki w stresie.
Oglądaliśmy ostatnio "Julie i Julia" i stwierdziłam, że się w końcu zainteresuję "luzowaniem" drobiu. Zakupiłam kaczkę i poszperałam w necie. No i się bardzo rozczarowałam. Jak to usunąć kości?! To co ja mam obgryzać jedząc tego ptaszora?! Co ma mu nadać aromatu jak nie kości?! Zbuntowałam się i kaczka została upieczona ze szkieletem. Skoro więc nie została "wyluzowana" to zestresowana- trudno. Za to z pysznym farszem.

FARSZ DO KACZKI:
2-3 kromki chleba żytniego pokruszonego
2 garści posiekanych czarnych oliwek
2 garści posiekanych suszonych pomidorów
3-4 ząbki czosnku
2-3 łyżki oliwy
2-3 łyżki marynaty z oliwek
sól, pieprz do smaku.

niedziela, 11 stycznia 2015

"Raz do roku,,,"

Dziś jak co roku od wielu lat odmrażałam sobie charytatywnie kuper :]
I wiecie, nieważne, że zimno, wieje i leje. Nieważne, czy "pobijemy kolejny rekord kwotowy", ważne że można pomóc i że wielu ludzi chce. Czy warto? Warto. Bo to dzień, który potrafi zjednoczyć dla jednego celu wszystkich(no, prawie...) bez względu na poglądy, wyznanie, status majątkowy itp. itd. :] Choćby dlatego warto. By pokazać, że potrafimy być ponad podziałami i różnicami.
Nie będę opisywać "łzawych i wzruszających" historii, choć mieliśmy w naszym sztabie takie- obrączki, pamiątki... Nie chcę na siłę przekonywać, czy uzasadniać, że moje działanie jest słuszne. Jeśli ktoś nie chce, to nie...
Ale jeśli ktoś ma wątpliwości niech odwiedzi jakikolwiek szpital, niech popyta wśród znajomych- wszędzie można znaleźć charakterystyczne serduszko.
WOŚPujmy :]
Chociaż dzisiaj, to już WOŚPujcie, jeśli nadal macie siły. Ja odmarzam pod kominkiem :]

wtorek, 6 stycznia 2015

Włamanie na... kolację.

Włamywaliście się kiedyś do własnego domu?
Ja miałam już okazję dwa razy... Za pierwszym razem właziliśmy przez okno do własnego mieszkania (na parterze na szczęście) bo najemca prysnął nam z kluczami- oczywiście nie płacąc, ale to inna historia...
Dzisiaj musieliśmy "włamać się" do własnego domu. Mamy drzwi wejściowe, potem mały wiatrołap i drzwi do domu. I właśnie w tych drugich drzwiach, w klamce złamała się zapadka, czy jakieś inne ustrojstwo i koniec. "Jęzor" ani drgnie. Psy w domu, my w wiatrołapie...
Na szczęście drzwi te nie są pancerne, ani nawet z litego drewna czy płyty- są złożone z listewek fantazyjnie poukładanych, trochę jak klasyczny parkiet, łączone normalnymi dechami. Małż wyważył część listewek, ja wlazłam przez utworzony otwór i wpuściłam go przez taras... Największą radochę miały psy, bo wychodzenie przez taras jest dozwolone tylko w sezonie letnim- z oczywistych powodów (temperatura), a tu niespodzianka w styczniu :]
Finalnie, drzwi zostały zdjęte z zawiasów, mechanizm wyjęty i obecnie zamykane są na "skobel"... A zamykane być muszą, bo:
1. W przedsionku jest czujka ruchu uruchamiająca alarm.
2. Psy potrafią otworzyć sobie drzwi wejściowo- wyjściowe główne :] a ochotę mają otwierać je nader często...

I tak sobie siedzę i się zastanawiam, czy tylko mi się ciągle musi coś przytrafiać? Wczoraj auto, dzisiaj drzwi, wcześniej prąd...
Może ja jakaś przeklęta jestem, czy coś?

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Osiągi staroroczne :]

Ponieważ naukowcy i psycholodzy/ psychologowie? twierdzą, że postanowienia "noworoczne" nie mają większego sensu, bo są podejmowane spontanicznie i nie jesteśmy w stanie ich dotrzymać POSTANOWIŁAM nie mieć postanowień, tylko cieszyć się tym co było tak "mimochodem" :]
Tak więc w minionym roku odnotowuję takież to osiągnięcia:
- udało mi się przeżyć kolejny rok na wsi i nie zwariować (przynajmniej takie jest moje wrażenie)
- nauczyłam się czyścić piec,
- wiem jak pozbyć się pszczół, które chcą się zadomowić w kominie,
- umiem wybrać grabiami jabłka spod drzewa pełnego szerszeni i przeżyć,
- nauczyłam się anglezować na odpowiednią nogę,
- schudłam 16kilogramów (nie patrzę na to, że wróciło- w końcu mamy nowy rok),
- nauczyłam małża trzymać nie więcej niż trzy kurtki w przedpokoju(który ma metr na półtora- przedpokój, nie małż),
- umiem odpalić samochód na klemy,
- umiem odróżnić borówkę bagienną od borówki czarnej,
- wyhodowałam "milion" małych pomidorków,
- nauczyłam się obrabiać świnię- łącznie z wycięciem kulki z szynki,
- nadal kocham moje "zapyziałe"miejsce na ziemi i nie chcę by to się zmieniło :]- i to najważniejsze w tym wszystkim :]

I tak bez postanowień na przyszły rok: muszę się nauczyć odpalać agregat...
albo nie...
bo małż przestanie mi być potrzebny :]

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU :]

Zwyczajny tydzień na wsi...

No... to pisałam ostatnio tydzień temu, a potem... w zasadzie nic się nie działo. Taki zwykły "dzień za dniem"...
Wtorek:
kładąc się spać ok. 23.00 maznęłam ręką kaloryfer- to był pierwszy błąd: okazał się zimny, co znaczy piec nie działa. Źle, bardzo źle... Małż już śpi, bo jutro zasuwa do pracy. Schodzę do pieca (jest w piwnicy, która jest w garażu [ mam dwie piwnice- jedna w domu, druga w garażu. W pierwszej przetwory, zamrażarka, dobra jedzeniowe. W drugiej piec, agregat (o którym za chwilę...), sprzęty ogrodowe, narzędzia itp...) No więc złażę do tej drugiej. Piec mruga mi, że coś mu "nie halo". Resetuję, odpalam- nic (tak, tak, takie rzeczy już potrafię nawet na śpiąco). Dobra, zasuwam do domu po szmatki imbusy i "szesnastki" (czytaj post o fachowcach).
Rozkręcam to paskudztwo, czyszczę, skręcam, odpalam nic... Po godzinie pasuję, budzę małża. ( W międzyczasie jeszcze rozpalam w kominku, żeby nie zamarznąć do rana)...
Około 2.00 stwierdzamy, że coś cieknie z bliżej jeszcze niezidentyfikowanego zaworu. Piec pozostaje wyłączony, my padamy spać.
Rano małż był pierwszym klientem w hydraulicznym(to zaleta wsi, sklep hydrauliczny od 7.00)- okazało się, że odpowietrzacz od pieca się zepsuł- już wymieniony- działa.
Jedyną zagadką dla mnie pozostaje czemu z odpowietrzacza leciała woda...

Środa (Sylwester!):
Padamy spać o 15.00. Drzemka przedsylwestrowa udana- jedyne co, to budzi mnie sąsiad, którego pies "świruje" bo kilometr dalej ktoś wystrzelił petardę i oczekuje ode mnie porady. Przez 10 minut uspokajam i uświadamiam najpierw sąsiada (nie, lepiej nie podawaj jej relanium), a potem jeszcze psa przez telefon... Moje na szczęście mają strzelanie "głęboko gdzieś".
Wieczór spędzamy u innych sąsiadów- spokojnie i miło.

Czwartek:
Nic się nie dzieje!

Piątek:
Spokój i cisza na wsi- nie ma prądu, tylko wiatr hula za oknem... Tak hula, że z niepokojem obserwuję dach i okoliczne drzewa... Na szczęście prąd wraca. Wiatr jak się okaże niedługo też...

Sobota:
Małż ma wolne od trzech dni, więc zaczyna go "nosić"- nie jest pracoholikiem, ale musi coś robić... Już kombinuje, że "może nad morze"- wymyślił sobie molo w Sopocie o tej porze roku! Idąc na kompromis wybraliśmy się do gruzińskiej knajpki w Rumi (polecam -Gruzin na Kaszubach- może nie ma totalnych uniesień, ale ceny bardzo przyjazne (8-10zł zupy i przystawki, dania główne 12-30zł) i smacznie). Później z braku TV bo wiatr... oglądamy "Piekło pocztowe" na DVD. Normalnie sielanka.

Niedziela:
Sielanka już była, więc znów wyłączają nam prąd... Mamy agregat, więc nie jest tragicznie. Światło jest, TV jest, kominek i bez prądu działa. Na prąd czekamy najpierw do 14.00,potem 15.30, potem 17.00... O 17.30 energa twierdzi, że mam prąd. Tłumaczę Panu, że nie, ani ja ani sąsiedzi (tak, padło pytanie, czy może sąsiedzi mają... znów "po kaszubsku" zostałam potraktowana) Pan stwierdził, że "ojej" to on się dowie i mam oddzwonić...
Oddzwaniam- okazało się, że zapomnieli nas (w sensie wieś naszą) podłączyć...)Fajnie :]

Poniedziałek:
Powrót do kieratu i codzienności- czyli do pracy. Wszystko fajnie, ładnie pięknie. Prawie... Małż dzwoni, że samochód mu padł... Po powrocie do domu (moim- małż nie wyruszył z domu) postanawiam, że sami się "zaholujemy" do warsztatu, bo na lawetę nie ma co liczyć.
Miałam już wątpliwą przyjemność korzystać i to kilka razy. Najdłużej czekaliśmy... 46godzin! W związku z tym przeżyłam dziś jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w moim życiu... Nigdy wcześniej nie byłam holowana, ani nie holowałam samochodu. Może to i lepiej, bo inaczej bym się chyba nie zgodziła... Jechanie w zaparowanym samochodzie, bez większej kontroli, przez ciemne wiejskie zakręcone drogi to nie jest fajna rzecz...

Plus jest taki, że zakrzywiłam czasoprzestrzeń- miałam wrażenie, że jadę sama za sobą :] bo małż jechał przede mną moim autkiem. Próbowaliście kiedyś sami sobie nie wjechać w du... sorry, zderzak? ja już tak :]

Więc jak mawiał poeta:
"Wsi spokojna, wsi wesoła..."

Taaa... mi wystarczy to pierwsze...